Wylot do Portugalii zaplanowaliśmy zupełnie inaczej niż wszystkie inne (które-jeszcze-planujemy). Chcieliśmy odwiedzić moją jak-rodzoną-siostrę, więc cel był ścisły i tu nie kierowaliśmy się ceną, choć szukaliśmy tanich lotów. Dodatkowo nastawialiśmy się raczej na plażowanie i leniwy wypoczynek niż zwiedzanie.
Zaplanowaliśmy to tak, żeby zostawić kota w Częstochowie w sobotę, zrelaksować się, wyspać i na spokojnie rano pojechać do Katowic na lot. A później wyszło jak zwykle: na Hardkorze – o północy przyjechaliśmy do Częstochowy, co dawało nam nie więcej jak 3 godziny snu. 3:15 – gdy się obudziłam, było jeszcze ciemno i potwornie lało – tym bardziej nie było nam żal opuszczać Polski!
Algarve – rejon Portugalii obejmujący całe południowe wybrzeże – od Przylądka Świętego Wincentego aż do Granicy z Hiszpanią.
Historia regionu jest bogata i inna niż północnej części Portugali. Algarve przez wieki znajdowało się we władaniu Maurów, co odcisnęło ślad na kulturze i architekturze w tym regionie (charakterystyczne białe domy, bielone kominy, płaskie dachy). Jeszcze wcześniej regionem władali Rzymianie i Fenicjanie. Jest to najmniej typowy region w Portugalii.
źródło: http://www.e-algarve.pl/index.php/Algarve-w-5-minut/O-regionie/Historia-regionu/menu-id-40.html
Pyrzowice –> Bergamo
Lotnisko w Pyrzowicach jest dość małe. Blisko lotniska właściciele posesji zaadaptowali własne posesje pod parkingi, przez co nie są one tak drogie, jak w Warszawie. W środku całkiem przyjemnie, za to informację o gejcie dostaliśmy w chwili gdy niby miał się zamykać.
Zjeżdżaliśmy schodami ruchomymi, a na dole kłębił się tłum. Było dość zabawnie dojeżdżać schodami i nie mieć jak z nich zejść ani się cofnąć. Wszystko dlatego, że wszyscy pchali się do boardingu. Za nami jakaś kobieta zaczęła krzyczeć, żeby się odsuwać od tych schodów, w sumie racja, ale nie bardzo to pomagało.
Ubydliliśmy się jak cała reszta i zaczęliśmy przepychać. Cel? Zajęcie miejsca blisko drzwi, żeby szybko wyjść w Bergamo i zdążyć na lot do Madrytu. W teorii od lądowania do zamknięcia boarding – 25 min. Wiedzieliśmy, że to ryzykowne, większość niedowiarków nie dawała nam żadnych szans! Krzykaczka wybrała swoje ofiary. Ludzi mniej więcej w naszym wieku i zaczęła ich obrażać. Przez cały czas stania w kolejce usłyszeliśmy z jej ust, że starsi ludzie mają więcej wigoru, że ci młodzi ludzie, darmozjady, żerują na swoich rodzicach i ciekawe co zrobią jak oni już umrą. Później straszyła ich, że za rok oni umrą, a jak jej jakiś starszy Pan powiedział, że trzeba się cieszyć życiem, odparowała mu „retorycznym” pytaniem, czy na sali sądowej też by się uśmiechał bo u niej miałby za to karę za obrazę sądu. I wszystko, kurwa, jasne. Szanownej Pani nie dość, że miesza się życie prywatne z zawodowym, to jeszcze myśli, że może obrażać ludzi i im grozić – czyżby nie wiedziała, że to karalne? Niezawisłość sądu juhuu!
Ale wracając do wizzaira. Zajęłam miejscówki na przodzie, tylko był problem z walizką. Pani stewardessa zasugerowała dalsze luki bagażowe, a jak jej wytłumaczyliśmy, że mamy przesiadkę w bergamo 25min zrobiła wielkie oczy… jak powiedzieliśmy, że samolot wylatuje za 45, to powiedziała, że ok, ale żeby tak nie robić… He he he he, no risk, no fun!
Bergamo —> Madryt
Dolecieliśmy przed czasem, ale i tak mieliśmy stresówkę, bo nie było rękawa tylko bus, więc musieliśmy poczekać na wszystkie stąpające ostrożnie mamusie i ich chyżo podskakujące pociechy. Wiedzieliśmy, że lotnisko jest maleńkie, ale nie uwzględniliśmy, że kolejka do security ciągnie się przez pół jego długości. Na szczęście zorientowaliśmy się o tym wyprzedzając połowę tej kolejki i mimo wrogich spojrzeń i burzliwych krzyków wepchnęliśmy się. Ważenie i mierzenie nawet poszło, choć moja walizka okazała się być ciut za bardzo wypchana – ale przeszła
Słyszałam jak kobiecy głos z głośników zapowiadał coś po Włosku co brzmiało jak Rayanair i Madrit. Czas przyspieszyć. Bieg z walizkami i przeszkodami w postaci lezących jak krowy ludzi i dziwnych barierek to mógłby być ciekawy teleturniej…. Jak zdążysz na czas wygrywasz lot ;-)
Przy gate do Madrytu, choć był już zamknięty stała ok 60metrowa kolejka. Wrzuciliśmy chillout mode.
Przed nami pierwszy lot ryanairem. Byłam podekscytowana :-) Zaskakują na każdym kroku, woda 0,5l kosztuje €3, redbull €3,5. Dla tych, którzy jeszcze nie mieli tej przyjemności – zaraz po wpakowaniu pasażerów i odliczeniu czy wszystko się zgadza jest standardowo przedstawienie procedur awaryjnych i rozdanie gazetek i „menu”. Później jest chwila ciszy, bo samolot startuje, ale zaraz po odpięciu pasów zaczyna się krzątanina z wózkami – napoje, przekąski zimne i gorące. W międzyczasie zbieranie śmieci. Kiedy Ci się wydaje, że już powinien być spokój, bo wszystko przecież za nami jest kolejno – sprzedaż SPECJALNYCH papierosów, które można palić w samolocie, loteria, w której można wygrać milion, super opłacalne karty telefoniczne, inne gadżety, po kilku rundkach tracisz głowę i nie wiesz co oni teraz sprzedają …za chwilę lądowanie, a gdy tylko zaczyna się hamowanie boska muzyczka i gość, który informuje, że 91% lotów rayanaira jest on time i to rekord :) ( http://www.youtube.com/watch?v=DcR9EQ_jfhw#t=00m25s ).
Fotele bez kieszonek, dzięki czemu nie można tam włożyć śmieci, więc na posprzątanie samolotu potrzeba później mniej czasu. Wskazówki bezpieczeństwa przyklejone na siedzeniach. Lot przebiegł spokojnie i wylądowaliśmy płynnie na lotnisku obsypanym ze wszech stron szczytami górskimi.
… Później przez przynajmniej 10 minut jechaliśmy po płycie lotniska i nie mogliśmy uwierzyć, że się nie kończy. Zdecydowanie jest to duże lotnisko. Wysiedliśmy rękawem a z przeciwka czekała już kolejka pasażerów w powrotną. Był kwadrans po jedenastej. Jakieś 15 minut później zorientowaliśmy się, że tam gdzie idziemy wyjścia nie ma. Nie mogliśmy też nigdzie zlokalizować strzałek z „exit”. Poszliśmy w drugą stronę. A później znowu… Zauważyliśmy znaki, „way out / salida i dzięki temu mogliśmy spytać pracowników lotniska. Nie dowierzałam, że w UE, w lotnisku nikt nie rozumie po angielsku, ale w końcu na migi ktoś nam wytłumaczył. Później dorwaliśmy informację, dowiedzieliśmy się co nieco (nie pamiętam na jakie pytanie, ale Pani odpowiedziała:
- ja nie mam, ale w tej drugiej informacji na górze powinni mieć… chociaż dziś jest poniedziałek, więc nie wiadomo, czy będzie otwarta (jak wylatywaliśmy SKORO ŚWIT z Polski była niedziela, więc wątpię, by się to tak szybko zmieniło ;-) ).
Z nowym pakietem wiedzy ruszyliśmy do metra! Było już koło 13:00. W Madrycie jest 12 linii metra, wszystko całkiem ładnie opisane. Na stacjach miałam wrażenie, że więcej się poruszamy w górę i w dół niż w poziomie. Ogromne ilości ruchomych schodów i pomiędzy nimi schody tradycyjne. Zaczęliśmy sobie wyobrażać jak źle jest, gdy ruchome nie działają… Obraliśmy punkt. Avda de América.
I tego się trzymaliśmy. W trakcie jazdy Paweł zauważył, że od naszego lądowania minęły już prawie 3 godziny, a jeszcze nie widzieliśmy światła dziennego. Poczułam wtedy przypływ klaustrofobii (której przecież nie mam!), więc odgoniłam tę myśl jak najprędzej.
Jeśli kiedykolwiek będziecie musieli się poruszać po lotnisku w Madrycie pamiętajcie – Salida to wyjście, strzałka w dół nie oznacza, że na dole, tylko, że prosto. Jeśli chcecie się dostać do Metra zmierzajcie w stronę terminala 3 (czerwone T3). Po hiszpańsku metro to metro, więc łatwo spytać :-) nie wychodźcie na zewnątrz, tylko idźcie środkiem. Jeden bilet kosztuje €2, za dojazd z i do lotniska płaci się dodatkowe €2, z czego €1 przy wyjściu, ale stoją tam całkiem sprawne biletomaty.
Na Avda de América nic nie wskazywało na to, że znajdziemy lokalne jedzenie, więc na moją prośbę zjedliśmy smaczny obiad w sieci vids, wzięłam jeszcze kawę ze starbucksa na wynos i wracaliśmy na lotnisko.
Tu już mniej więcej ogarnialiśmy gdzie co jest więc przejście od metra do terminala zajęło nam jakieś 20 minut. Zanim się spostrzegliśmy była już 16:00, teoretycznie o 17:10 kończył się boarding, ale już ustawiła się tutaj niezła kolejka pasażerów, choć nawet samolotu jeszcze nie było. Postanowiliśmy się tam nie pchać i okazało się, że to nie jest zły pomysł, bo siedzieliśmy na tyłach samolotu wygodnie, jeśli tak można w ogóle określić fotele w ryanie :-)
Ze stewardessami rozmawialiśmy po angielsku. Jakie było nasze zdziwienie, gdy przy płaceniu kartą za kawę dziewczyna wróciła do nas z hasłem „proszę tu podpisać Panie Pawle” :-D
Madryt –> Faro
Widoki były niesamowite, szczególnie wybrzeże w Portugalii. Niestety zostałam poproszona o wyłączenie aparatu, więc nie wszystko mam uwiecznione, ale w jedno miejsce było usiane małymi wysepkami i bardzo płytkimi wodami. Pośród nich pływały łodzie.
Faro –> Albufeira
Wylądowaliśmy w Faro. Tu już mieliśmy działać zgodnie z instrukcjami Oli. Mieliśmy dojechać do centrum Faro, gdzie mieliśmy złapać busa do Albufeiry, lub znaleźć podejrzanego Hindusa, który zawiezie nas do Albufeiry za €40 ;-)
O 18:45 mieliśmy mieć autobus z bus station z Faro i jako, że mieliśmy dużo czasu zaczęliśmy szukać autobusu. Znaleźliśmy coś, co w rozkładzie ma, że jedzie do Albufeiry, ale wydało nam się to podejrzane, że Olka nic o tym nie wspomniała, więc nie zaryzykowaliśmy. Czas nam się kurczył, więc zaczęliśmy rozglądać się za taksówką, która miała kosztować coś koło €8. Jakiś gość wysadzał ludzi na lotnisku, ale z rozmowy wynikało, że nie podwiezie nas pod bus station. Okazało się jednak, że wraca prosto do Albufeiry, więc jakby nas zabrał z rabatem i tak byłby na tym do przodu. Zaczął od 40, zszedł do 35, ale nie chciał mniej, więc go olaliśmy. Rozglądaliśmy się teraz za taksówką do Faro. Poszliśmy na stanowisko taxi i tam jeden z nich zaczął nam już wkładać walizki do bagażnika. Spytaliśmy ile to będzie kosztować. – „nie wiem, mam taksometr”, a ile tam jest kilometrów? „nie wiem”. Gość był mega bucem a my już jechaliśmy. Na taksometrze wybił €3,60 i €4. O co chodzi???
Okazało się, że liczą tu sobie kasę za przewóz bagażu w bagażniku – od ilości sztuk. I to właśnie było to €4 :-))
Gość wysadził nas przy pociągach i znowu nie słuchał tłumaczeń, że chcemy bus not train. „nie ma autobusu do Albufeiry”, w końcu od niechcenia pokazał nam gdzie mamy iść do bus station, wywalił nam bagaże i pojechał. Generalnie pociąg też nie dociera do samej Albufeiry tylko gdzieś-tam i stamtąd też by trzeba było brać taksówkę. Jego plan był zatem bez sensu. Zobaczyliśmy jakieś busy, więc zaczęliśmy pytać o te do Albufeiry, ale mieliśmy wrażenie, że ludzie nas tylko spławiają. Dobrze, że chociaż mówili po angielsku. Znaleźliśmy wreszcie nasz autobus, kupiliśmy bilety i pojechaliśmy. Jechaliśmy około 1,5 godziny. Po całym dniu na lotniskach i w samolotach, 3 godzinach snu i potwornym bólu zatok marzyłam o tym, żeby wrócić do domu…
Faro –> Albufeira
Przez całą drogę przejechaliśmy chyba przez 40 rond! Dwóch kierowców rozmawiało między sobą. Portugalski na pierwszy rzut ucha brzmi trochę jak rosyjski.Po drodze widoki robiły się coraz ciekawsze – każda następna miejscowość była jeszcze piękniejsza. Przejechaliśmy przez całą Albufeirę i dojechaliśmy do dworca. Stamtąd mieliśmy wziąć taksówkę i dojechać do Old Town pod Granfinusa, gdzie czekała na nas Aga, koleżanka Olki. Wysiedliśmy na dworcu i nie było tam żadnej, ale to ŻADNEJ taksówki. Bolała mnie głowa i oboje byliśmy już u kresu sił… czemu ona nam kazała tu wysiąść? Poszliśmy kupić wodę i ekspedientka nam powiedziała, że to niemożliwe, że nie ma tam taksówek i że na pewno zaraz jakaś się pojawi. Kolejka była taka, że czekaliśmy 40 minut. W Portugalii nie praktykuje się zamawiania taksówek przez telefon. Taksówka kosztowała już znacznie mniej, bagaże €1,60, droga nie pamiętam nawet.. W Old Town pod Granfinusem czekała Agnieszka, która zaprowadziła nas do mieszkania. Ten krótki spacer wynagrodził mi wszystko. Kręte, brukowe, wąskie uliczki prowadzące w górę tylko po to, żeby zaraz opaść, schodki, białe kamieniczki zaadaptowane głównie pod bary i restauracje, widok z góry na piaszczystą plażę i otaczające ją skały, przeurocze mieszkanko. Wszystko to wyglądało bajecznie.
W mieszkaniu czekał na nas list powitalny.
Hej Sis (i Szwagrze)! Sporo czasu zajęło mi znalezienie tej boskiej papeterii, ale skoro juz ją mam to: WITAJCIE W ALBUFEIRZE!!!!
Parę spraw organizacyjnych:
1) Portugalia ma chujową kanalizację (jak Grecja), więc NIESTETY tutaj też się wyrzuca papier toaletowy do kosza – wiem, że to obrzydliwe, ale jak zapchamy kibel, to się nie wypłacę, więc potraktujecie sprawę poważnie :-)
2) Będziecie spać w pokoju – tak będzie lepiej dla Szwedki, ja zostanę na kanapie.
3) na łóżku macie ręczniki – te z motywem kocich wymiocin miały być na plażę, ale jak je sobie wybrz[???], to już Wasza sprawa
4) Jedzenie -> w lodówce i w półkach jest trochę żarcia, więc jak macie ochotę gotować, to feel free. Jakbyście mieli ochotę jednak wyjść, to polecam Chińczyka albo pizzerię tę blisko domu (patrz mapa poniżej).
Humory nam się nieco poprawiły. Zostawiliśmy rzeczy i poszliśmy do baru JC, w którym pracowała Ola. Zjedliśmy coś, napiliśmy się lokalnego piwa, pogadaliśmy i wróciliśmy do domu padnięci jak muchy.
Plażowanie
Wstaliśmy ok 11. Wychodząc z domu zauważyłam element wystroju, który przypominał mi dom;-)
Oprócz tego musicie wiedzieć, że nasze mieszkanie (w rzeczywistości mieszkanie Oli) znajdowało się jakieś 40 m od oceanu w linii prostej i na oko jakieś 300 metrów wyżej ;) Od centrum szło się tam w górę po schodach. Samochody, które chciały zaparkować w tamtym miejscu musiały podjechać z innej strony pod górę, a następnie zjechać do tego miejsca trochę. Zaparkowane samochody przyprawiały mnie o dreszcze. Ulica prowadząca w dół, z prawej skarpa i widok na morze (w sensie ocean!), z lewej jakieś stare kamienice i nie za bardzo jest gdzie zjechać. Na styk mieszczą się tam MOŻE 2 samochody. Dojeżdżasz do placyku a tam często gęsto samochody zaparkowane na milimetry i brak przejazdu. Zastanawiam się co wtedy? Ale na serio – mogłabym tam zamieszkać!
Kupiliśmy jeszcze kilka rzeczy, których nie opłacało nam się przewozić i Ola zabrała nas do małej restauracyjki, w której raczej żywili się Portugalczycy. Za niewielkie pieniądze (rachunek ok €22 / 3 osoby) zjedliśmy zupkę fasolową z makaronem, mięskiem, kapustą, marchewką i innymi warzywkami, kanapki ze stekiem i jakieś mięsko z makaronem. Do tego była oczywiście Sangria, a jako przystawkę podali nam pastę z tuńczyka z cebulą i zielone oliwki. Te oliwki tutaj są pyszne! Taka portugalska wersja smalcu z ogórkami :-)) i mają normalny, pyszny chleb – jak w Polsce. Kanapka z mięsem to była pajda chleba i mięso oraz chipsy! Dowiedziałam się przy okazji, że w Portugalii reklamy chipsów dotyczą raczej dodatków do obiadów, a nie jak u nas przekąsek do piwa i imprez – są też mniej doprawiane. Aha – gdyby ktoś nie wiedział, Sangrię przygotowuje się z wina białego lub czerwonego (nie, nie jest to wino o nazwie Sangria :) ), likierów, owoców i lodu. Niektórzy dodają do niego np. sprite itp. W ten sposób wychodzi MEGA-pyszne, orzeźwiające winko.
Po śniadaniu poszliśmy na plażę. Pod górę… z górki… pod górę… z górki… I całe otoczenie wygląda jak z bajki.
Po drodze widzieliśmy uliczną wystawę rzeźb z piasku. To, co oni robili z tym piaskiem jest niesamowite!!! Prawdopodobnie piasek był mieszany z pianką od włosów albo lakierem a dopiero z tych „kopczyków” rzeźbiono normalnie dłutem.
Dowiedzieliśmy się, że miasto wydało jakieś 5 milionów euro na poszerzenie plaży. Nawieźli piasku głębinowego… Przez to na plaży było multum wielkich, różnorodnych muszli wielkości moich pięści. Pierwszego dnia zbierałam cały dzień… A w ryanairze tylko 10kg podręcznego ;(
Rozłożyliśmy się niedaleko jakiegoś starego molo. Ogólnie, ta część miasta określana jest jako Baixa (czyt. Bajsza), czyli w wolnym tłumaczeniu coś na dole. Ludzie posługiwali się tym terminem zupełnie tak, jak u nas funkcjonuje np. sformułowanie „centrum”. Z plaży widać było śliczne skałki obsadzone śnieżnobiałymi domkami. Z Baixy można było tam wejść lub wjechać w jednym miejscu ruchomymi schodami, w drugim przeszkloną windą, choć ona podobno nie działała (w sumie to tego nie sprawdziliśmy).
Na plaży oficjalnie poznaliśmy też Josephine – Szwedkę, która mieszkała i pracowała z Olą. Później dołączył do nas Portugalczyk Nuno z córką Bruną i mogliśmy go podpytać o Portugalskie zwyczaje. Pod koniec dnia plaża robiła się coraz węższa – fale zaczęły sięgać bliżej i bliżej, aż w końcu zamoczyły nam ręczniki. Po plażowaniu poszliśmy razem do znajomych Nuna na obiad. Mają uroczą restaurację Tunel na schodkach tuż przy przejściu na plażę przez tunel wyryty w skale. Domyślam się, że Tunel w języku polskim i portugalskim znaczą to samo.
Podają tam Portugalski specjał – grillowane sardynki. Są one sporo większe od tych, które można zjeść w Polsce. Mimo wszystko Nuno skwitował, że to niestety nie sezon na sardynki, że zwykle są większe a to ten tłuszcz decyduje o ich wyjątkowym smaku. Ja wzięłam tuńczyka w pomidorach, papryce i cebuli z ziemniakami. Przynieśli coś w stylu gulaszu, z tym, że tuńczyk był w całości. Ola, Nuno i Bruna wzięli cataplanas, kolejną typową dla Portugalii potrawę w metalowym garnku-jak-wok-z-przykrywką.
To ryby i owoce morza duszone w pomidorowym sosie. Na przystawki poszły znane nam już z dnia poprzedniego oliwki z chlebkiem oraz melon z szynką. Do tego oczywiście Sangria. Ola się spieszyła do pracy, więc wyszła wcześniej, a my poszliśmy jeszcze na taras widokowy i główny rynek w Old Town tam, tak jak być powinno w takim miejscu można było spotkać ulicznych artystów. (W tym momencie poczułam ostre pieczenie pleców i uświadomiłam sobie, że zapomniałam ich posmarować kremem). Kręciło się tu całkiem sporo ludzi i było naprawdę miło.
Po zerwaniu liścia z drzewa posadzonego jak nasze kasztany okazało się, że trzymam w ręce liść laurowy (w innym miejscu w doniczce rosły sobie pomidory tak, jak nasze bratki – dla ozdoby :) ). Wstąpiliśmy jeszcze do JC – baru, w którym pracowały Ola, Aga i Szwedka. Nie zostaliśmy jednak długo, bo oboje cierpieliśmy okrutnie z powodu oparzeń słonecznych. Poszliśmy wcześnie spać.
Rajska plaża
Ten dzień rozpoczęliśmy od English Breakfast w Granfinusie. Później dołączyła do nas Ola i zaproponowała wycieczkę na bardziej odosobnioną plażę.Wstąpiliśmy jeszcze po matę, która przydała mi się w czasie drogi do osłaniania pleców.
- Obrigada? – czyli „dziękuję” po portugalsku, spytał Paweł wychodząc ze sklepu
- Tak. – odpowiedziała Ola. Zadawaliśmy jej to pytanie dość często, bo jakoś za cholerę nie mogliśmy zapamiętać – po hiszpańsku jest gracias, a przecież hiszpański i portugalski są prawie identyczne… ale właśnie te różnice językowe, których turyści nie potrafili przyswoić najbardziej drażniły Portugalczyków.
- A jak jest „cześć”? – dopytywał Paweł
- Ola.
- Ha! Jeszcze się trochę zjaram na czerwono i będę mógł udawać lokalasa! ;)
Szliśmy spory kawałek plażą, weszliśmy na skałki i tam już widzieliśmy śliczną, długą na ok 200 metrów piaszczystą plażę, całkowicie otoczoną skałkami. Nie było tam zbyt dużo osób i najcudowniejsze było to, że był tam pub z piwem:)
Przy okazji mewy, która pojawiła się na tej plaży dowiedzieliśmy się, że w Portugalii jest ogólnie znana prawda – jeśli mewy siadają na piasku, to będzie padać. Uznaliśmy, że jedna mewa deszczu nie czyni. Szczególnie, że niebo było totalnie bezchmurne. Mieliśmy oczywiście rację.
Ponieważ drugi dzień plażowania (raczej siedzenia w cieniu parasola) dał nam się mocno we znaki, Paweł zaproponował, żebyśmy wrócili taksówką. hehehehe, to był kiepski plan. Szliśmy długo pod górkę i myślę, że taką samą drogę musielibyśmy przejść przez plażę do domu. W Portugalii nie istnieje praktycznie system zamawiania taksówek na telefon. A jak już się zamawia, to – zdaniem Oli – dyspozytorka pyta gdzie to jest, nawet jeśli jest to jeden z dwóch najbardziej charakterystycznych punktów w mieście. Z tym przeświadczeniem poszliśmy w stronę postoju taksówek. Dodatkowo – wszyscy taksówkarze w Portugalii mają zamknięte lewe tylne drzwi od środka. Po co? Żeby pijani turyści z Wielkiej Brytanii nie wpadli na pomysł otworzenia tych drzwi wprost na jadący samochód tylko dlatego, że w UK jest ruch lewostronny i się zapomnieli. Obiado-Kolację zjedliśmy w Steak House El Rancho. Bardzo dobrze wyglądająca restauracja tuż przy plaży – więc widoki niezłe!
Ola zamówiła steka, Paweł – obserwując sąsiednie stoliki – Kebab, a ja steka na kamieniu. Jakie było moje zdziwienie jak mi kelnerka przyniosła surowe mięso… – ja to zamówiłam? :)
Po chwili dostałam rozgrzany „do czerwoności” (gwoli ścisłości był raczej czarny :) ) kamień i smarując mięsko masłem ziołowym, przyprawiając pieprzem i solą mogłam sobie go przyrządzić według własnego upodobania. MMMMMMM!!!!! (z wrażenia zdjęć nie ma, więc uchwyciliśmy tylko „kebaba” sąsiadów ;) ).
Wróciliśmy do domu i Ola poszła do pracy, a my się relaksowaliśmy i leczyliśmy oparzenia. Wieczorem, gdy wyszliśmy, zerwał się duży wiatr i zrobiło się przez to naprawdę chłodno. Przyjemnie-chłodno, choć lekko zimno. Zrobiliśmy sobie krótki spacer i standardowo udaliśmy się do JC.
Back to the past ;)
Następnego dnia pomaszerowaliśmy bez śniadania do taksówki. Oczywiście w górę, w górę i jeszcze raz w górę – ale tam jest postój taksówek, więc na 100% będzie. Choć spacer trwał może 5 minut, to gorąc nas wykończył. Nigdzie cienia. Na postoju taksówek (wyglądającym jak przystanek autobusowy), czekało już małżeństwo z dzieckiem. Taksówek ani śladu. Spytaliśmy, czy długo czekają. No, już z 5 minut. Poczekaliśmy z nimi jeszcze z 10 minut zanim pojawiła się jedna taksówka. O, jest jakaś, to za chwilę gość da komunikat na radio i będzie następna – można by pomyśleć, ale niee.. nie w Albufeirze. Czekaliśmy na swoją 15-20 minut. W taksówce zobaczyliśmy, że na zewnątrz jest ok 37,5 stopnia… ale gorąc.
Dojechaliśmy do miejsca,w którym mieszkał Nuno i stamtąd pojechaliśmy już nieco schodzoną corsą. Nuno mieszkał w takim miejscu. Stamtąd pojechaliśmy na śniadanko na – podobno najlepsze w okolicy – Bifany. Bifana to bułka z cienko pokrojoną i usmażoną wieprzowinką. Bifanę podano nam z piri-piri. Piri-piri to rodzaj papryczek, z których przygotowany jej sos, coś na kształt tabasco. Tyle, że tabasco jest przygotowywane z różnych ostrych papryczek, a piri-piri to jeden z gatunków. Tutaj piri-piri były drobno posiekane i zalane oliwą z oliwek. Swoją drogą, jednym z flagowych dań Portugalii jest kurczak marynowany w piri-piri.
Po śniadaniu ruszyliśmy na wycieczkę w poszukiwaniu typowej portugalskiej wioski. No dobrze, właściwie niczego nie szukaliśmy, po prostu wozili nas w dziwne miejsca i mówili, że tam polecają wszyscy jechać :)
Droga wiodła właściwie przez same wioski. U nas typowe wioski to kilka domów BLISKO siebie i idące wgłąb hektary pól. Tutaj domy stoją raczej samotnie. Wiele z domów ma jakąś swoją nazwę, np.Dom nad oceanem, mały domek itp. Droga z pomarańczowego piachu prowadziła przez pola na których rosły drzewa pomarańczy, granatów, oliwek i innych.
Po drodze zahaczyliśmy o lokalną atrakcję turystyczną w postaci źródeł i powstałej na niej pralni ręcznej. Myśleliśmy, że to taki zabytek/ciekawostka i jakież było wówczas nasze zdziwienie, gdy zobaczyliśmy Portugalkę spełniającą swój domowy obowiązek.
Arabski Zamek
Droga pod górę prowadziła do ruin zamku arabskiego. Jeśli chcemy powiedzieć w skrócie, to historię Portugalii można streścić w trzech najważniejszych datach. W 711 r. na chrześcijańskich Gotów napadło wojsko Maurów z Afryki. Panowanie arabów trwało 500 lat i w tym czasie Półwysep Iberyjski znajdował się pod wpływem arabsko-berberyjskiej kultury – szczególnie w południowych rejonach (Północ stale się burzyła) – dzięki temu powstało wiele miast. Rejon Algarve (w którym byliśmy) nazywano wówczas al-Gharb i wpływy kultury arabskiej nie są tu aż tak widoczne jak w innych częściach półwyspu – szczególnie miast Andaluzyjskich (Hiszpania). Nie zachowało się tu zbyt wiele arabskich budowli, szczególnie z powodu trzęsienia ziemi w 1755 r. Najbardziej widocznym elementem są białe wioski z niskimi, kwadratowymi domkami. Tak właśnie opisałabym dzielnicę, w której mieszkaliśmy.
W 1249 roku zakończyła się Rekonkwista (powstanie chrześcijan przeciwko Muzułmanom).
Trzecią ważną dla Portugalii datą była podróż Vasco Da Gamy do Indii (w 1498 roku). W tym czasie z Portugalii startowało wiele wypraw dalekomorskich – właśnie z Algarve. Wyprawy wyruszały z portu w Lagos, gdzie ładowano towary, które wymieniano w Zachodniej Afryce na niewolników, złoto i kość słoniową. Taki handel przyczynił się do rozkwitu kraju.
Wracając jednak do czasów teraźniejszych…. Wjechaliśmy na dość pokaźną górę, skąd rozciągały się nie lada widoki. Przed naszymi oczami stał jakiś niezidentyfikowany obiekt-ruina. Bez łał – za to widoki z góry – zachwycające.
Z niewiadomych powodów nie mogliśmy dostać się do środka (brama była zamknięta), więc okrążyliśmy zamek ze wszystkich stron i wdrapując się na mury obejrzeliśmy sobie środek. Na zewnątrz rosły oliwki na dziko.
Ruszyliśmy dalej. Z góry było widać rzekę, więc ruszyliśmy w tamtą stronę, by się czegoś napić i odsapnąć. Okazało się jednak, że miejsce, które kiedyś było ogólnie dostępne i urządzane tam były różne imprezy (festyny? ;) ) aktualnie jest terenem prywatnym, więc tylko przeszliśmy się przez coś w stylu mini-tamy (może to jakiś system nawadniający?) i zawróciliśmy w poszukiwaniu wody. Po drodze przejeżdżaliśmy przez miejscowość Czyściec (Purgatorio), więc czuję, że mam już to za sobą;-)
Pojechaliśmy do miejsca, gdzie ów jeziorko kształtuje naturalny basen… (dziwny naturalny basen z murowanymi ścianami, ale może chodziło o to, że zrobili tam coś takiego … ;) ). Było tam baaaaaaardzo ładnie. Zbocza gór były oblepione niewielkimi murkami. To dawne winnice. Dowiedzieliśmy się, że te rejony – niegdyś znane z produkcji wina – teraz ze między innymi względu na wysokie ceny wody w Algarve wycofały się z interesu i większość Portugalskiego wina produkowana jest na północy, gdzie choć słońce świeci słabiej, to też mniej trzeba nawadniać teren.
Później przejechaliśmy przez polecaną typową-portugalską-wioskę na zasadzie „jesteśmy w typowej portugalskiej wiosce … i już nie jesteśmy :)”. Zdążyłam jednak pstryknąć parę fotek z tej „japońskiej” wycieczki;)
Wróciliśmy do domu. Ola dzisiaj miała dzień wolny, więc na spokojnie wzięliśmy prysznic i odpoczęliśmy. Następnie udaliśmy się do restauracji Ruina, tuż obok domu – od początku zakładaliśmy, że skoro to jedna z najlepszych restauracji w Albufeirze, to trzeba się tam udać. Szczególnie, że z tarasu był tam niezły widok na plażę. Kelner przywitał nas tekstem „tam na tablicy macie menu”. Menu było wyłącznie w języku portugalskim, więc się wkurzyliśmy i wyszliśmy. ;)
Z tego względu mam tylko jedno zdjęcie z tarasu widokowego w Ruinie – mina Oli, gdy dowiaduje się, że nie ma drukowanego menu. ;-)
Poszliśmy do całkiem losowej restauracji przy plaży – Luisiana. Jedzenie względne, ale nasłuchałam się narzekań jak jest parszywe, więc zapewne to kwestia gustu i wrażliwości smakowej. Następnie poszliśmy do baru przy plaży i na plaży. Część znajdująca się na plaży była wyposażona w dywany. Na dywanach stały plastikowe stoliki i pufy wypełnione styropianowymi kulkami. cała ta część oddzielona była od reszty plaży zmyślnymi lampionami w postaci torebki papierowej/śniadaniowej do której wsypano trochę piasku i wrzucono palący się podgrzewacz. A efekt niesamowity!
Siedzieliśmy tam aż zostaliśmy sami i uznaliśmy, że nie ma co trzymać chłopaków. Poszliśmy zajrzeć do JC przywitać Agę i Jo, a później poszliśmy na dobitki Karaoke – mieli OGROMNĄ listę piosenek. Do domu wróciliśmy koło 4:00.
Pobudka!
Wstaliśmy koło 8:30 na kacu. Wciągnęliśmy pycha kanapki z kurczakiem i pojechaliśmy na lotnisko. Tym razem pożyczonym o Nuna samochodem, więc poszło gładko i bez stresu. Miałam nadzieję wyspać się w samolocie do Liverpoolu. Obok nas siedziała rodzinka z małym szkrabem…
- Mum, Mum… mommy… mommy… mommy… – niczym Stewie z Family Guy:
Słuchałam tego przez większość drogi na zmianę z płaczem. Można by pomyśleć – ale rozpieszczony bachor.
Z drugiej jednak strony jak można oczekiwać, że takie małe dziecko będzie siedzieć bez ruchu przez 2 godziny nie mając żadnego zajęcia? No to dostał zajęcie - jakieś nintendo czy coś takiego od siostry i po godzinie był już spokój.
Wylądowaliśmy w Liverpoolu. Od razu przebraliśmy się w długie spodnie i bluzy. Matko jak zimno!! Pierwsza osoba jeszcze na lotnisku okazała się oczywiście – Polakiem :) Spytaliśmy go co moglibyśmy zwiedzić przez 5 godzin ale skwitował, że nigdzie nie zdążymy pojechać, bo przecież w Liverpoolu nic nie ma ;)
Przespacerowaliśmy się po Liverpoolu i mimo, że temperatura była chyba ze 2 razy niższa, to jednak było tam bardzo klimatycznie dla kogoś, kto właściwie nigdy nie był w Anglii poza terminalami lotniska. Wszystkie budynki zachowane w tym samym stylu. Poszliśmy zjeść w maku (bo tam był internet ;) ) a później przespacerowaliśmy się nad ocean. I pomyśleć, że to ten sam ocean co w Portugalii, tylko dużo, dużo bardziej zimny…Po powrotnej drodze wizzairem do Katowic miałam tylko jedną myśl – nienawidzę dzieci w samolocie!! Jak można takie małe szkraby brać do samolotu gdzie ryczą i kwiczą przez całą drogę? Znów się nie wyspałam. W Katowicach mieliśmy nieudane lądowanie – jakkolwiek to zabrzmi – 200 metrów nad ziemią pilot się rozmyślił i ponowił podejście. Była już prawie pierwsza w nocy, gdy wracaliśmy do Częstochowy. Pogoda znów była średnia. Już tęskniłam za tym upałem i poparzeniami słonecznymi.
Komentowanie jest zakończone.