Silnowo. Siedzieliśmy na tarasie pod dachem, otuleni bluzami piliśmy gorącą herbatę i obserwowaliśmy to, co dzieje się kilka metrów przed nami: woda lała się z nieba „wiadrami”, a do tego wiał zimny, październikowy wiatr. Październikowy?! W maju?!
- Ale beznadziejna pogoda…
- Co robiliśmy rok temu w weekend majowy?
- Chyba byliśmy nad morzem i to były akurat najzimniejsze majowe dni wtedy… Co za beznadzieja!
- Taak… Za rok jedziemy gdzieś za granicę… Hiszpania, Włochy. Tak, żeby mieć pogodę gwarantowaną.
style="display:inline-block;width:750px;height:300px"
data-ad-client="ca-pub-4191658208175156"
data-ad-slot="5522681016">
Pogoda gwarantowana
Jak powiedzieliśmy, tak zrobiliśmy. Ibiza wydawała się doskonałym wyborem. Mimo, że to wyspa imprezowa, to maj jest jeszcze przed sezonem, więc jest znacznie spokojniej – również na plażach. Przed wyjazdem kupiliśmy jeszcze zestaw do snorklingu, bo tam warto. Były akurat w promocji jakieś apartamenty, więc też w planach namówić kilka osób. Wyszło jak zwykle, a z apartamentów zrezygnowaliśmy, bo pojechaliśmy w końcu w czwórkę – z Magdą i Łukaszem – i bardziej opłacał nam się hotel. Na pierwsze trzy dni zaplanowaliśmy zwiedzanie Barcelony a później mieliśmy 4 dni plażowania na Ibizie.
W Polsce trwały nieznośne upały. 28-31 stopni a na długi weekend (a właściwie tydzień) miało być jeszcze cieplej.
- Paweł, zastanawiam się, czy zabierać w ogóle długie spodnie albo bluzę. Po co to nosić… Ty bierzesz?
- Nie sprawdzałaś pogody? W Hiszpanii jest zimno…
- Coo? – Rzeczywiście nie sprawdzałam, ale byłam pewna, że Paweł żartuje. W Polsce cieplej niż w Hiszpanii? Gdy okazało się, że jednak nie żartuje praktycznie się rozpłakałam.
- To ja nie chcę tam jechać! Zostańmy w Polsce, co będziemy tam robić? – gdy okazało się, że te argumenty nie działają, próbowałam namówić wszystkich, żeby zostać cały ten czas w Barcelonie – Tam jest co zwiedzać na cały tydzień! Niestety hotel był już wykupiony, a loty zaplanowane tak, że Barcelona wyszłaby nas bardzo drogo. Pozostało mi więc mieć nadzieję, że synoptycy znów się pomylą…
Niestety – nie pomylili się – pogoda była raczej na bluzę.To się nawet dobrze składało, bo to była idealna pogoda na zwiedzanie miasta (nie było zbyt gorąco, więc dobrze się chodziło), ale raczej średnio na nurkowanie – a specjalnie na tę okazję kupiliśmy maski z rurkami.
Na lotnisku wypożyczyliśmy samochód. To jedyny sensowny sposób poruszania się po wyspie. Szczególnie, że byliśmy w 4 osoby. Warunki wynajmu były takie, że samochód wynajmuje się z bakiem paliwa. Czy go wykorzystamy czy nie, płacimy za całość. Pamiętam tylko, że podliczyliśmy metraż wyspy i uznaliśmy, że nie ma możliwości wykorzystania całego baku.
Po drodze chcieliśmy znaleźć jakąś tajemną, mało uczęszczaną plażę hipisów. To była jakaś słynna plaża, o której Paweł wyczytał, że jest mało uczęszczana. Wcale się nie dziwię, bo szukaliśmy jej ok 30 minut jeżdżąc jakimiś leśnymi dróżkami wśród krzaków i drzew. Gdy już tam dotarliśmy okazało się, że na plaży, poza nami są może 3 pary. Byliśmy jednak trochę zmęczeni podróżą, a do hotelu mieliśmy całkiem spory kawałek, więc postanowiliśmy jeszcze tam wrócić innym razem.
Znalezienie hotelu było dosyć trudne, szczególnie, że punkty informacyjne przedstawiały dość kontrowersyjne mapy:
Obiad u lali
Kiedy już rozłożyliśmy się w hotelu, w Sant Antoni de Portmany, czas było upolować coś do jedzenia – i przy okazji znaleźć plażę. Ponieważ było coś w stylu siesty nie było to zbyt łatwe, ale się udało – Bar „u lali” stał się od tamtej pory naszym ulubionym miejscem. I choć nie wiemy właściwie jak nazywał się naprawdę, swoje miano zyskał, bo za pierwszym razem obsługiwała nas bardzo atrakcyjna kelnerka z ciętą ripostą. Minus tego miejsca był taki, że trzeba było płacić gotówką, więc o końcu imprezy często decydował działający (bądź nie) bankomat.
Plusy? Było ich wiele – pyszna Sangria, materiałowe (jak w Wenezueli!) hamaki, doskonale przyrządzone krewetki (i mówi to totalny laik w temacie owoców morza) oraz tacos z pyszną salsą, a dla fanów – hamburgery. :)
Później postanowiliśmy sprawdzić basen w hotelu. Woda była dość zimna, więc Magdę i Łukasza musieliśmy namawiać, jednak nam się udało i koniec końców pływali dłużej, niż my. Później ruszyliśmy znów „w miasto” i wylądowaliśmy w Itace – też przy plaży. Duża „dyskoteka” świeciła pustkami. Usiedliśmy przy stolikach na zewnątrz i sączyliśmy – oczywiście – Sangrię. Wdaliśmy się w dyskusję z kelnerką, która zapewniała nas, że za godzinę będzie tutaj 300 osób i że szykuje się niezła impreza. Rozejrzeliśmy się dookoła. Miejsce świeciło pustkami, a całe miasto było ewidentnie przed sezonem – nie spotykaliśmy zbyt wielu osób po drodze.
- 300 osób? Jakim cudem?
- zostańcie i się przekonajcie!
Zostaliśmy i ku naszemu zdziwieniu liczba osób rosła w tempie geometrycznym, a po godzinie zaczął się robić niezły tłok. Sporo przybywających osób miało ze sobą białe worko-plecaki z jakimś napisem – gdy się przyjrzeliśmy okazało się, że to studenci z Erasmusa. No i wszystko jasne. Studenci :)
Zostaliśmy chociażby po to, żeby popatrzeć co się będzie działo. Ludzie wokół nas powoli przestawali się mieścić, część z nich stała też na zewnątrz, tańczyli i dobrze się bawili. Jakiś gość (chyba na haju) wyciągnął z plecaka puszkę tuńczyka, otworzył i zaczął wsuwać… później drugą. My zamarzaliśmy pozawijani w co się tylko dało, a dziewczyny w imprezowych pół-nagich strojach paradowały na deptaku przy plaży. Poczułam się staro. Prawie jak te babcie, które wiosną mają na sobie dziesięć warstw ubrań, szalik, czapkę, rękawiczki. Ponieważ na widok dziewczyn nie robiło nam się cieplej, a robiliśmy się też coraz bardziej zmęczeni postanowiliśmy się zmywać do hotelu.
Następnego dnia było tak samo zimno jak i dzień wcześniej. Postanowiliśmy więc pojechać samochodem na drugi koniec wyspy… a może po prostu pokręcić się gdziekolwiek nas droga poniesie. I tak trafiliśmy do jednej z restauracji ukrytych gdzieś między pustkowiami, polami i małymi uliczkami (ale te małe uliczki to były raczej takie „międzymiastowe” :) ). Usiedliśmy i chwilę później kelnerka przyniosła menu… dość nietypowe menu:
Na śniadanie zjedliśmy jak zwykle całe mnóstwo tapas z Sangrią, a może całe mnóstwo Sangrii z tapas. Oczywiście poza kierowcą, którym szczęśliwie nie byłam. Dzień zleciał nam na poszukiwaniu ciekawych punktów w małych miasteczkach i pięknych brzegów morza. Na jednej z plaż postanowiliśmy się rozłożyć, ale było zimno, więc kąpiele były czysto symboliczne i leniliśmy się na plaży, a kiedy już nam się znudziło, zmienialiśmy miejscówkę.
W pogoni za zachodem
Pod koniec dnia uznaliśmy, że trzeba odszukać idealny zachód słońca. Tyle tylko, że byliśmy po złej stronie wyspy. No i oczywiście wiedzieliśmy, gdzie jest zachód, ale trudno było bez szczegółowych map przewidzieć gdzie nas doprowadzi dana droga. Gdy już nam się wydawało, że jedziemy w dobrym kierunku, droga zmieniała kierunek, a my musieliśmy szukać nowej. W końcu znaleźliśmy się na jakimś absolutnym końcu świata. Mijaliśmy malutkie domki i uprawy winogron i mandarynek, a szutrowa droga prowadziła coraz wyżej i wyżej, a zachód zbliżał się nieubłaganie i wydawało się, że końca tej drogi nie widać.
I w końcu sukces! zatrzymaliśmy się na górze klifu i patrzyliśmy na słońce, które z minuty na minutę zbliżało się do morza. To był właśnie nasz idealny zachód słońca.
Jest Erasmus, jest impreza
Później pojeździliśmy jeszcze chwilę po okolicy, ale już kierując się w stronę domu. I wtedy postanowiliśmy zakończyć wieczór w stolicy.
Zjedliśmy tam kolację – chociaż łatwo nie było, bo jakoś tak żadne miejsce nas nie przekonywało. W końcu trafiliśmy na jakiś skwer pełen barów, a tam w menu prawdziwe empanadas. Byliśmy zachwyceni – toż to danie, które znaliśmy z Wenezueli. Dobra! My tu chcemy! :) Gdy podeszła kelnerka okazało się, że zostały dwa pierożki. No dobrze, to weźmy na spróbowanie! Nie mogliśmy się doczekać tego wspaniałego smaku. Niestety danie przypominało raczej nasze rodzime pierogi i choć kocham pierogi to te były fatalnie przyrządzone i kosztowały nas majątek. To sobie wyobraź – drogie pierogi – toż to antyteza :)
style="display:inline-block;width:750px;height:300px"
data-ad-client="ca-pub-4191658208175156"
data-ad-slot="5522681016">
Poddaliśmy się w końcu i poszliśmy na kebaba, a później postanowiliśmy iść za grupką jakichś studentów z Socrates-Erasmus zgodnie z niedawno poznaną zasadą, gdzie Erasmus tam zabawa. Jechaliśmy chyba z pół godziny próbując wytropić ich autokar, który mijaliśmy, ale nie mieliśmy gdzie zawrócić. Ja i Magda kimałyśmy na tylnym siedzeniu, a Paweł i Łukasz szukali miejsca. W końcu dojechaliśmy, gdzieś poza miastem, w szczerym polu dwa duże budynki – Priviledge, a obok Amnesia. Ochroniarze powiedzieli, że to impreza zamknięta i że możemy zapomnieć. Wróciliśmy więc do hotelu i poszliśmy spać.
Snorkujemy!
Śniadanie zjedliśmy u lali – Paweł hamburgera, ja pyszne krewetki. Łukasz i Magda byli już po śniadaniu.
Pogoda tego dnia była całkiem niezła, więc chcieliśmy zaryzykować pełne zanurzenie. Pojechaliśmy znów gdzieś przed siebie, znaleźliśmy super plażę i rozłożyliśmy się na niej a później hyc, do wody…. No dobrze, hyc to zdecydowana przesada. Zanurzyłam stopy i … o kur… jaki przeszywający, mrożący ból! Pełne zanurzenie zajęło mi 30 minut a później się poddałam. To nie ma sensu. Paweł natomiast był twardy i zrobił nawet jakieś zdjęcia pod wodą, a inny gość – w piance – wyłowił dla swoich dzieci soczystą, czerwoną rozgwiazdę. Jak tam musi być pięknie! To dzięki rosnącej tam trawie morskiej, która filtruje wodę i która stanowi dom wielu podwodnych stworzeń.
My suszyliśmy się na słonku, a Magda i Łukasz postanowili zwiedzić najbliższą okolicę. Później mieliśmy w planach zjeść obiad, w restauracji tuż przy plaży, ale coś nas zniechęciło. W poszukiwaniu restauracji trafiliśmy na kolejne piękne miejsce przy plaży i kolejne… ale żadne nie odpowiadało nam jeśli chodzi o ceny lub menu, a później wszystkie restauracje były już zamknięte (siesta).
W końcu gdzieś po drodze trafiliśmy na super restaurację, w której zjedliśmy pyszny obiad i ruszyliśmy dalej.
Wieczór spędziliśmy „u Lali” upijając się Sangrią i grając w UNO. Później zagadaliśmy do właściciela po zniżkę, bo w końcu bywamy tutaj kilka razy dziennie – nie jesteśmy pewni, czy był tak pijany, że nam po prostu zapomniał doliczyć kilku dzbanków, czy rzeczywiście dał nam potężną zniżkę na jakieś 50%.
Stolyca
Następnego dnia pojechaliśmy zwiedzać Ibizę (kat. Eivissa) – stolicę i największe miasto wyspy. Łukasz i Magda zaczęli od śniadania u lali. My natomiast wybraliśmy sen. Pojechaliśmy znowu bez planu za to z największymi chęciami. Tak trafiliśmy gdzieś na szczyt jakiejś góry, na której był zamek i super widok na miasto. Po krótkiej sesji postanowiliśmy się zgubić wśród uliczek na górze. Później byliśmy już tak głodni, że wróciliśmy do tematu śniadania… wybraliśmy jakiś lokal uliczny, z bardzo prostym jedzeniem i … jak się przy płaceniu okazało, niezbyt higienicznie przygotowywanym. Warto jednak zaglądać do lokalu przed spożyciem ;)
Po śniadaniu zrobiliśmy sobie spacer w porcie. Obejrzeliśmy najpierw wszystkie łódki (niektóre żaglówki robiły na nas naprawdę duże wrażenie), a później znów gubiliśmy się pośród małych uliczek starówki.
Później wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy szukać Playa de’n Bossa – najsłynniejszej plaży na wyspie, gdzie odbywają się duże imprezy (oczywiście tylko w sezonie). Nie liczyliśmy na wiele, a tu proszę – studenci znów nie zawiedli. Tłumy w różowych koszulkach („Erasmus 2012″), bawili się w rytmach jakiejś muzyki, pili drinki i pływali w basenie.
Pojechaliśmy znów przed siebie – w bliżej nieokreślone miejsca. Trafiliśmy na miejsce, gdzie wydobywa się sól morską. To były krajobrazy płytkich „zalewów”, z których odparowywano wodę. Minęliśmy też wielką górę soli. Szukaliśmy jakiejś polecanej w internecie, słynnej plaży nudystów, ale koniec końców znów skończyło się na restauracji i pożywnych sokach wielowarzywnych.
Później trafiliśmy na plażę, która przypominała mi nasze polskie plaże i Bałtyk.
Nasz ostatni wieczór spędziliśmy w naszym mieście, upijając się Sangrią gdzieś w centrum i znów grając w UNO. Mieliśmy wprawdzie dylemat, czy nie iść w sprawdzone miejsce – do lali, ale głupio nam było, że tak często tam chodzimy… no i nie przyjmowali płatności kartą (dla zainteresowanych, „U Lali” to w rzeczywistości Tulp Cafe). Dodatkowo, nowe miejsce zachęciło nas promocją (którą wynegocjowaliśmy) i z 5 dzbanków sangrii zapłaciliśmy za 3 :).
Niestety nasz ostatni dzień na Ibizie dobiegał końca. Mieliśmy jeszcze do wypicia wino w hotelu, więc dokupiliśmy do niego jakieś owoce i sprite i wypiliśmy samodzielnie przygotowaną, nieco uboższą wersję Sangrii.
Rano oddaliśmy samochód i polecieliśmy do Liverpoolu, gdzie spędziliśmy kilka godzin w tym zimnym mieście. Mimo pogody, żal nam było wracać do Polski, bo co by nie mówić klimat był bajeczny. Szczególnie po dużej ilości wina. Musimy tu jeszcze wrócić!
Komentowanie jest zakończone.