Wyjazd? Nic nowego. 3 godziny do lotu. Podobno trzeba być 3 godziny wcześniej jak się leci do Stanów. Pan taksówkarz ewidentnie nie czuje tej presji. Nucę sobie pod nosem coś, żeby się uspokoić. Jeszcze musimy podjechać do banku wypłacić dolary. Pakowaliśmy się do 7 rano, spaliśmy 4 godziny. Walizki kupiliśmy tuż przed zamknięciem o 22, bo wcześniej pracowałam.
W banku były jakieś głupie problemy, ale tego nie wiedziałam, bo Paweł wisiał na telefonie z obsługą klienta, a ja siedziałam w taksówce z bagażami. Zdążymy czy nie zdążymy? Pewnie zdążymy, ale jeden terminal nieczynny i … dlaczego tam trzeba być tak wcześnie, do cholery?
Później jeszcze czekaliśmy dość długo, bo przecież samolot LOTu nie mógł wylecieć na czas. A nie, przepraszam. Raz wyleciał. Dokładnie wtedy, kiedy błagaliśmy obsługę lotniska o wpuszczenie nas do autobusu, który stał jeszcze za drzwiami.
W Chicago odwiedziliśmy naszego znajomego i jego rodzinę. Właściwie bardziej Pawła znajomego – przyjaciela z podstawówki – Łukasza. Zostaliśmy przywitani jak w prawdziwym polskim domu – wódką z sokiem ;) Było już późno, więc po kilku zapoznawczych drinkach poszliśmy spać.
Rano Łukasz musiał iść do pracy, więc mieliśmy nadzieję, że zwiedzimy Chicago na własną rękę. Ponieważ jednak mieszkaliśmy Schaumburg, na przedmieściach Chicago, okazało się to niemożliwe. Autobus można sobie zamówić telefonicznie – ale trzeba kilka dni wcześniej. Najbliższy przystanek autobusowy w odległości 10 mil. Uznaliśmy, że to dobry argument, aby powylegiwać się dłużej w łóżku w ramach przystosowania do nowej strefy czasowej.
Łukasz był w pracy tylko kilka godzin, a później pojechał z nami do Chicago. Zaczęliśmy od Searsa, a właściwie Willis Tower (bo najwyższy budynek w USA zmienił jakiś czas temu swoją nazwę – mimo wszystko mieszkańcy znają go pod nazwą Sears Tower). Panorama Chicago ze 103 piętra wygląda naprawdę świetnie, ale dla mnie najfajniejszym wrażeniem były wystające szklane „półki”, na których można było stanąć.
Później poszliśmy gdzieś przed siebie – historyczną Route 66. Po drodze zatrzymaliśmy się na kawę z donutami. (Boże, jaka obrzydliwa kawa!). Route 66 to taka legendarna wizytówka Ameryki. Ja kojarzę ją głównie z filmów „z lat mojej młodości”. Szczególnie ucieczki gansterów „przez pół hameryki” i odludne miejsca. Trasa powstała w 1928 r., aby połączyć ze sobą Chicago i Los Angeles (przebiega[ła] przez 8 Stanów!), a jej długość wynosiła wówczas niemal 4 tysiące kilometrów. To prawie tak, jakby z Moskwy do Lisbony prowadziła przez całą Europę jedna droga (ale byłoby super!).
Tam, gdzie przebiegała trasa, jak grzyby po deszczu wyrastały nowe miasta. Wzdłuż drogi powstawały restauracje, motele i stacje benzynowe. Route 66 przyczyniała się też do rozkwitu amerykańskiej gospodarki… dlatego zastąpiono ją drogami nowocześniejszymi a blask 66-tki i przydrożnych restauracji zaczął przygasać, dlatego w 1985 roku Route 66 została oficjalnie skreślona (mimo protestów!) z listy autostrad. Jej fragmenty, stanowiące 2269,2 km (do Arizony), nazwano Historic Route 66 i stanowią popularną atrakcję turystyczną. Choć słyszałam opinie, że przejazd tą trasą jest bardzo nużący i trudny i trzeba się zabezpieczyć z benzyną, jedzeniem i piciem, to w duchu myślę sobie, że taki przejazd przez skansen opustoszałych miast mógłby być bardzo ekscytujący! Ale wracając do Chicago…
Później doszliśmy do Millenium Park, gdzie spędziliśmy chyba z pół godziny na zdjęciach Cloud Gate (co najlepiej chyba przetłumaczyć jako wrota chmur). Rzeźba ta, nazywana potocznie także fasolką, to twórczość Anisha Kapoora, Brytyjczyka hinduskiego pochodzenia. Cloud Gate składa się ze 168 blach ze stali nierdzewnej, wypolerowanych w taki sposób, że nie widać spawów. Cloud Gate ma wymiary 10x20x13 metrów i waży 110 ton.
Na terenie Millenium Park znajduje się też ogromna scena oraz dwie wieżyczki-fontanny zbudowane z luksferów i tworzące ogromne ekrany. Niemniej jednak to Cloud Gate stanowi największe zainteresowanie w okolicy.
Ale skąd w ogóle wziął się Park Milenijny? Najwyraźniej mieszkańcy Chicago pozazdrościli Nowemu Jorkowi Central Parku ;-) Cały plan nowoczesnego parku powstał w 1997 roku. „Milenijny” Miał zostać otworzony w 2000 roku, bo przecież „jak sama nazwa wskazuje” nowe milenium zaczynało się 1 stycznia 2001 roku, ale z marketingowego punktu widzenia 2000 jest po prostu lepszym rokiem. Miało być pięknie, a wyszło jak zwykle – Park został oddany w połowie lipca 2004 roku, z 4 letnim opóźnieniem i znacznie przekraczając założony budżet 150 milionów dolarów – wszystkie te „braki” budżetowe (czyli niemal 350 baniek) pokryli mieszkańcy (zarówno w podatkach jak i z własnej woli), do składki dołożył się też budżet miasta (ale to przecież nadal podatnicy). Niemniej jednak, efekt był zadowalający i zebrał wiele pochwał.
Sesja przy Cloud Gate trwała aż do zmierzchu i wszyscy byliśmy już głodni i zmarznięci. Wróciliśmy więc do domu, gdzie czekały na nas… polskie krokiety i barszcz :-) Ja jednak nie miałam apetytu i ogólnie czułam się średnio dobrze.
Później cała noc miałam ostre przeboje żołądkowe, na które nie skutkowały żadne, nawet końskie dawki specyfików – stawiam, że zaszkodziło mi jedzenie w samolocie lub mleko w kawie z Dunkin Donuts, a to sprawiło, że mój stosunek do amerykańskiej kawy uległ znacznemu pogorszeniu – miałam więc spory odwyk.
Następny dzień trudno nazwać owocnym. Po nieprzespanej nocy błąkałam się po domu jak zombie i nie miałam ochoty nigdzie wychodzić. Paweł empatycznie połączył się ze mną w bólu i cierpieniu i leniuchował razem ze mną, a ja robiłam sobie post: tylko jabłka i ryż. Byliśmy nieco zdziwieni, gdy okazało się, że można kupić wstępnie ugotowany i wysuszony ryż – później już tylko zalewa się go wodą i po 5 minutach jest gotowy do spożycia. U nas chyba takich nie ma, z wyjątkiem tych wszystkich deserów „na ryżu”.
Wieczorem, gdy czułam się już lepiej, pojechaliśmy z naszymi gospodarzami do Pro Vinyl – firmy Łukasza i jego taty i obserwowaliśmy, jak Łukasz wycina winylowe kółka, a później nakleja na nich czarne „buźki”, dzięki czemu powstają sprytne naklejki. Później jeszcze Łukasz projektował wizytówkę. Zjechała się cała Łukaszowa rodzina i w piątkę komentowaliśmy jego poczynania. A to bardziej w lewo, a to kolor smutny, a to Pani na zdjęciu nie taka, a to czcionka nieczytelna… ile Polaków, tyle opinii, ale w końcu udało nam się stworzyć coś, z czego każdy był dumny. (A następnego dnia klientka oceniła, że chce inaczej i cały projekt poszedł do kosza ;-) ).
Nadeszła sobota i wreszcie mogliśmy zjeść śniadanie w szerszym gronie oraz na większym luzie czasowym. Z zaciekawieniem pytaliśmy i słuchaliśmy o wrażeniach z mieszkania na „obczyźnie”. Dowiedzieliśmy się, że Chicagowskie Jackowo, które było dawniej najbardziej znaną polską dzielnicą w Chicago możemy spokojnie wykreślić z naszej listy „do zwiedzenia”, bo Polacy zostali już dawno wyparci przez Meksyków i Portorykańczyków. To pociągnęło za sobą dość ożywioną dyskusję na temat ich zwyczajów, które w oczach innych imigrantów nie są akceptowalne – dzielnice zamieszkałe przez nich stają się głośne i niebezpieczne, co również powoduje, że w niedługim czasie od zamieszkania pierwszych meksykańskich i portorykańskich osadników należy jak najszybciej sprzedać posiadłość, bo ceny nieruchomości w tych dzielnicach w drastycznym tempie spadają – nikt nie chce mieszkać w takich dzielnicach. Oczywiście w oczach Rządu to porządni obywatele, bo rodzą dzieci, więc im zawyżają statystyki ludności. Przy 7 i więcej pociechach wielodzietne rodziny nie płacą podatku, zatem wielodzietność to dla nich doskonały sposób na niepłacenie podatków. Ale są też grupy, które otrzymują przywileje bez takich poświęceń. Dla przykładu prezydent postarał się, aby ciemnoskórzy wyborcy cierpiący na cukrzycę dostali specjalne dofinansowanie (dlaczego tylko ciemnoskórzy?). Ponieważ w tej grupie społecznej jest problem z frekwencją w szkole, to był nawet projekt ustawy, żeby czarnym dzieciom płacić za obecność!!! Nic dziwnego, że to kraj z chyba największą paranoją na „polityczną poprawność”, a tolerancja jest tylko pozorna.
Dowiedzieliśmy się też skąd się bierze to całe życie na kredyt… albo przynajmniej malutki skrawek się stąd bierze… W większości sklepów jest (była) w USA zasada, że można było zwrócić towar (nawet do 6 miesięcy czy do roku od zakupu), więc tutaj po pierwsze dość często spotykanym przekrętem jest chowanie metek i oddawanie sukienek po imprezie… po drugie – kupowanie rzeczy za kartę kredytową i zwracanie towaru. Zwrot pieniędzy następował zawsze w gotówce. Dzięki temu ludzie mieli za co żyć i nie płacili prowizji za wypłatę kartą kredytową z bankomatów. To pewnie dlatego w Polsce zwrot następuje zawsze w taki sposób, w jaki była wypłata. :)
Rozmowy były bardzo ciekawe, bo pokazywały punkt widzenia Polonii i był to punkt widzenia dla nas zaskakujący. Później jeszcze mieliśmy okazję rozmawiać przy piwku, w towarzystwie kolegi Łukasza, też Polaka, który pracuje jako kierowca, w Polskiej firmie. Generalnie Polacy zawładnęli tą branżą w Ameryce. Zapewne dlatego też, że żaden Amerykanin nie pozwoliłby swojemu pracownikowi na tak wyczerpujące trasy bez odpoczynku (Piotrek wspominał, że w ekstremalnych przypadkach zdarzało mu się nie spać nawet 3 dni). To oczywiście oznaczało również lepsze zarobki, ale … nie mogło trwać wiecznie.
Tak samo wiecznie nie mogło trwać śniadanie. Szczególnie, że straciliśmy jeden dzień na moje dogorywanie. Po przestudiowaniu przewodników ustaliliśmy plan na ten dzień. Oczywiście po raz kolejny planowanie na nic się nie zdało.
Mieliśmy zacząć od Art institute, ale właściwie to przejechaliśmy przez Grecką dzielnicę, a tam była ciekawa rzeźba.
Później pojechaliśmy zabytkowym (darmowym – turystycznym :) ) autobusem do portu marynarki wojennej (Navy Peer) nad jeziorem Michican. Zaczęło bardzo wiać i było cholernie zimno. Doszliśmy do najdalej wysuniętego wgłąb jeziora punktu, gdzie stała betonowa olbrzymia kotwica. Wyglądało to wszystko tak średnio, a wiatr od jeziora pogłębiał ten stan niezadowolenia. Wracaliśmy ku lądowi środkiem portu (wewnątrz budynku), gdzie była wystawa witraży, dużo restauracji i kilka sklepów z pamiątkami. Po super-zdrowym obiedzie w McD podjechaliśmy (już po ciemku) do Chi-Town i Ghetto… Ghetto?! :) Łukasz zarzekał się, że po zmierzchu tam nie jedzie, więc cały czas jechał spięty. Nie mam stamtąd żadnych zdjęć, bo jak tylko robiło się ciekawie, to słyszałam „schowaj ten aparat!”. Wszystkie zdjęcia mam więc rozmazane :(
Po powrocie (w korkach) do domu, spędziliśmy wieczór z Piotrkiem, przyjacielem Łukasza, o którym pisałam już wcześniej. Było o tyle fajnie, że w sklepie trafiliśmy na degustację wódki, o takiej. Podawano ją z sokiem ananasowym i pomarańczowym i była MEGA! Szkoda, że na bezcłówce jej nie mieli, bo mieliśmy plany przywieźć ze sobą. Wieczór zatem był udany!
Nastęnego dnia pojechaliśmy pod Union Station i muszę powiedzieć, że te budynki amerykańskich kolei naprawdę robią wrażenie. Ten budynek z 1925 roku z imponującą, ogromną halą w środku stał niemal opustoszały. Na pewno nie można było porównać go do Polskich, zatłoczonych dworców. Jakaś grupka ludzi przemieszczała się po niej z bagażami melexem albo czymś na jego wzór, na środku hali stało coś, co prawdopodobnie było nieużywanymi stanowiskami kasowymi.
Całe życie „kwitło” niżej, na peronach. Tam już budynek nie robił wrażenia, był też bardziej nowoczesny i obskórny. Dlatego zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy woleli czekać w tej części dworca. Chciałoby się rzec… „ale głupi Ci Rzymianie”. ;)
Później pojechaliśmy w samo „centrum”, downtown, gdzie widzieliśmy zabytkową (i wciąż działającą) przepompownię wody oraz … remizę strażacką.
Później spacerowaliśmy, nawet nie wiem do końca gdzie, ale doszliśmy aż do rzeki Chicago. Dowiedzieliśmy się, że mądre głowy pracowały nad tym, aby zmienić bieg rzeki. Chodziło o to, aby zanieczyszczenia nie wpadały do jeziora Michigan, tylko wędrowały w stronę Missisipi. Wszystko po to, aby woda z Wielkich Jezior nadawała się do picia. Zbierając więcej informacji na ten temat dowiedziałam się, że te starania mogą być niedługo zagrożone, przez zbyt niski poziom jezior.
Co roku rzeka Chicago jest również kolorowana na zielono w St. Patrick’s day. Nic dziwnego, cały ten syf przecież spływa do Missisipi, więc można!
Tuż obok rzeki stoi niesamowity budynek Wrigley.
To pierwszy budynek na północ od rzeki Chicago, którego budowa rozpoczęła się w 1920 roku. Po drugiej ulicy widzieliśmy Tribune tower, ale tuż obok Wrigley była tawerna Billy Goat. Czytaliśmy o niej, bo taka sama była dzień wcześniej – przy Navy Peer i nas zaintrygowała. Ta przy Wrigleyu była dość sławna, założył ją William „Billy Goat” Sianis (z pochodzenia Grek) w 1934 roku i zapraszał do niej dziennikarzy sportowych. Pewnego dnia do środka lokalu wszedł kozioł. Sianis z kozią bródką i kozłem zostali obfotografowani i pokazani w kilku gazetach (obecnie wiele takich artykułów można znaleźć na ścianach tawerny), kozioł został maskotką lokalu, a tawerna zdobyła sporą popularność wśród celebrytów.
Gdy tam weszliśmy, panował nieziemski klimat. Nad wielką ladą barową i kuchnią zarazem wiział napis „Billy Goat Tavern. Enter on your own risk”, nieśmiało wmieszaliśmy się w tłum, z którego od razu zostaliśmy zauważeni przez czujne oko stojącego przy przy ladzie …. kogoś :) „tutaj tutaj! Z tej strony się zamawia!” podeszliśmy więc z drugiej strony „co bierzecie? Podwójny cheeseburger?” „tak”, „tak”, „tak”. Ekspresowa decyzja. A co do tego? Pytał i w sekundę podawał nam już nalane kubki z napojami. Płacenie poszło równie szybko. Ja złapałam jakiś stolik – szczerze to chyba jedyny, takie były tłumy… A później wszyscy wpakowaliśmy cebulę i pikle do tej kajzerki z mięsem i serem. Było wyśmienicie proste i smaczne. Robiłam jeszcze zdjęcia scianom i jakoś w ciągu 15-20 minut tawerna opustoszała i zrobiło się mniej tłoczno. Poszłam do toalety. Minutę po mnie pukał do drzwi jakiś gość, sprawdzając kto jest, bo on chce umyć podłogę. Gdy wychodziłam, do toalety męskiej wchodziła drobna postać z długimi włosami.
- Where this lady is going? – zapytał gość z mopem
- I’m a guy! – odwrócił się skonfundowany młodzieniec z długimi, kruczoczarnymi włosami.
- He’s a guy! – zakrzyknęli do wtóru jego towarzysze
- He’s a guy?! He’s looking like a girl! – skwitował facet z mopem. Ja zanosiłam się od śmiechu, więc później tłumaczył mi, że on naprawdę wygląda jak dziewczyna, a ja mu przyznałam rację, nadal nie mogąc przestać się śmiać. Pamiętam, że ktoś mi mówił o barze w Warszawie, w okolicach merlina, gdzie na ścianie było napisane coś, co w prostym tłumaczeniu znaczyło: „obrażamy klientów”. Poczułam, że to właśnie tego typu miejsce, gdzie bez skrępowania można dostać wiązankę.W takim pozytywnym sensie.
Wyszliśmy i poszliśmy obejrzeć z bliska Tribune Tower. To niesamowite, ale ten budynek ma w sobie „cegiełki” z różnych części świata, z niesamowitych budynków i miejsc. Przy wejściu do budynku w kolumnie wkomponowany został, jak gdyby nigdy nic, fragment krakowskiego Wawelu! W honorowym miejscu! Wawel „wisiał” w towarzystwie fragmentów Angkoru, Katedry Notre Dame, Taj Mahal, Panteon, mur chiński i wiele, wiele innych.
Byliśmy w lekkim niedoczasie, bo chcieliśmy jeszcze pójść do muzeum chirurgii… wzięliśmy więc taksówkę. Muzeum miało wiele ciekawych eksponatów, także polecamy! Choć jesteśmy raczej z tych, co na wycieczkach muzea okrążają szerokim łukiem, to tutaj było całkiem fajnie. 3 pięra od najstarszych, do bardziej nowoczesnych eksponatów. Na koniec postanowiliśmy zjechać windą. Również dość… zabytkową. Z taką kratką, jak to w amerykańskich filmach bywają :-) Po wyjściu i zamknięciu drzwi windy na dole przeczytaliśmy napis, że jazda windą bez „opieki” jest zabroniona. UPS!
Po drugiej stronie ulicy był swietny widok na jezioro Michigan, a idąc w jego stronę, przez jakiś (chyba sztuczny) półwysep, można było sfocić niezłą panoramkę.
I tak… znów zrobiło się ciemno. Ale to nawet dobrze, bo Cloud Gate prezentowało się całkiem okazale w ciemnościach. Spędziliśmy tam ponad godzinę, znów na zdjęciach, ale efekt (z użyciem iphone’owej latarki) był tego wart! Uwierzycie, że to nie photoshop?
Po tej sesji zdjęciowej strasznie zgłodnieliśmy, ale to się dobrze składa, bo w domu czekały na nas stejki, przyrządzone przez Grzesia – tatę Łukasza. Pychotka!
Rano spakowani pożegnaliśmy wszystkich i Łukasz odwiózł nas na lotnisko. Przed nami zapowiadają się ciepłe dni w Miami.
Zobacz zdjęcia:
Komentowanie jest zakończone.