Andy
Jechaliśmy do Meridy. Tam mieliśmy już zaklepany nocleg w hotelu niedaleko biura gravity tours. Czekaliśmy tylko na zasięg, żeby uzgodnić szczegóły i cenę.
Droga cholernie się dłużyła zresztą… to naprawdę ogromne odległości. Trochę panikujemy, bo Yobani pędzi jak szalony a my siedzimy na tyłach Land Cruisera na jakiejś bocznej ławeczce bez pasów. Zaczynają się tereny górskie i zaczynamy się stresować dynamiką jazdy. Nikt jednak nie protestował, bo wiedzieliśmy, że droga jest długa. Woleliśmy uznać, że on na pewno wie co robi.Droga się dłużyła, więc Junior mówił nam o rodzajach bananów w Wenezueli (chyba 4 rodzaje).
Lunch zjedliśmy w zaprzyjaźnionej restauracji. Był tam świetny taras widokowy na Andy. Powietrze było rześkie i przyjemne. Wreszcie koniec upałów. Ktoś z obsługi restauracji wysypał jakieś ziarno (ryż?), jak się później okazało na przygotowany w tym celu karmnik dla ptaków. Obserwując przylatujące tam ptaki Junior opowiadał, że organizował w tych okolicach często wycieczki rowerowe. Wiele z tych osób interesowało się ornitologią, więc wpadł kiedyś na pomysł właśnie takiego karmnika. Jak widać sprawdzało się doskonale.
Zjedliśmy dobrą wołowinkę z Yuką (wreszcie nie arepa!). Gdy siedzieliśmy już w samochodzie tuż przy moim oknie zaczaił się koliber.
Minęliśmy Santo Domingo – pierwsze miasto w górach na drodze z Barinas do Meridy. Jechaliśmy coraz wyżej. Po drodze zatrzymaliśmy się też po jakieś „pamiątki”. Najwyżej byliśmy nawet na wysokości 3500m (Park Narodowy Sierra Nevada). A Merida jest na wysokości 1650m. Zaczął nam mocno doskwierać smród silnika (benzyny?) To chyba przez te wysokości… Mimo deszczu musieliśmy nieco wietrzyć w środku. Przejeżdżaliśmy przez najwyżej położone miasto w Wenezueli – San Rafael de Mucuchies. Po drodze Junior opowiadał nam o Meridzie, gdzie studiował i gdzie mieszka. Merida to typowe, studenckie miasto, imprezowe, z nocnym życiem. Tutaj organizowane są przeróżne konferencje naukowe. Dojechaliśmy na miejsce przed 16:00, czyli znów po ok 8-9 godzinach jazdy.
Merida
W Meridzie niestety padało. Nie tak wyobrażałam sobie „górskie miasto”. Bliżej mu chyba było do Gliwic niż Zakopanego. Ale po tylu dniach „dziczy” to była ciekawa odmiana. Merida słynie z dwóch rzeczy: Teleférico – najwyższej na świecie kolejki górskiej, która w chwili obecnej jest remontowana, więc odpada oraz Lodziarni z rekordową ilością smaków. Wypakowaliśmy rzeczy i wybraliśmy się do tej słynnej z księgi rekordów Guinessa lodziarni. Paweł opowiadał o tym wielokrotnie przed naszym wyjazdem i wiedziałam, że nie odpuści. Facet trafił to księgi, gdy miał 900 smaków lodów, robionych tylko z naturalnych składników. W tych smakach są takie jak makaron z serem czy tuńczyk. Mniami! Padało coraz bardziej ale szliśmy dalej. Gdy doszliśmy na miejsce drzwi były zakratowane, a na oknie wisiała karteczka:
Nosz kurde! nie mają kiedy sobie robić urlopu? Na szczęście niedaleko pachniało kawą, a skoro tak, to oznacza, że podają tu kawę inną niż w wszędzie. Mocną, dobrą, z ekspresu. Stęsknieni za smakiem dobrej kawy wstąpiliśmy na kawę i ciastka. Mają tam taką śmieszną politykę, że różne rzeczy zamawiasz w różnych kolejkach, więc kilka razy musisz stanąć w kolejkach. Żeby coś zamówić musisz mieć coś w stylu kodu kreskowego – leżą przy drzwiach na dużych plastikowych a’la tackach / a’la menu. Później przy kasie podajesz ten plastik i kasjerka nabija Ci wszystko z jednego kodu.
Wróciliśmy do hotelu, żeby się wysuszyć. Później poszliśmy na pizzę i spać. Rano znowu w drogę.
W Meridzie znaleźliśmy też dobry kurs Bolivara – 8.2, czyli najlepszy ever – wymieniliśmy już całość kasy. Postanowiliśmy też dogadać się z Gravity Tours na wszystkie wycieczki. To pozwoli nam wynegocjować zniżkę i nie będziemy musieli ciągle pilnować kasy. Będziemy też wiedzieli jak dysponować resztą kasy. Ostatecznie też postanowiliśmy, że po Catatumbo rozdzielamy się – Pani Ela ze względu na skręconą nogę potrzebowała jednak bardziej „stacjonarnych” wakacji. Kuba nadal zapierał się, że chce spędzić trochę czasu w samotności a my wykalkulowaliśmy, że braknie nam jednego dnia, żeby zrobić plan na 150%. Na 150%, bo nie sądziliśmy, że uda nam się zrobić Deltę Orinoco.
Pogoda rano była już znacznie lepsza i właśnie dobrnęliśmy do półmetku naszej wycieczki. Zaczęliśmy dzień od negocjacji cenowych i czasowych w Gravity Tours. Udało się wynegocjować, żeby „obciąć” po pół dnia z każdej wycieczki i dzięki temu kupiliśmy jeszcze Deltę Orinoco. Zeszło nam znacznie dłużej, niż planowaliśmy, ale wiedzieliśmy też, że chcemy kupić bilety samolotowe. Żeby to zrobić, musieliśmy pojechać do jakiejś „travel agency IATA”. Po drodze jednak chcieliśmy zahaczyć o pocztę, co wywołało niemały konflikt (skoro harmonogram napięty), ale wiedzieliśmy, że to ostatnia szansa. Straciliśmy tam z 30 minut i ta laska z tymi znaczkami to była jakaś dziwna. 30 kartek, a ona nie wpadła na pomysł, żeby naklejać najpierw znaczek, który (z jakichś nieznanych nam powodów) miał znaleźć się pod spodem. Moczyła znaczek, naklejała niechlujnie na kartkę, odklejała jeden bok i pod spodem podklejała drugi znaczek (kosztowało nas to chyba 1.5 BsF za sztukę).
Później pojechaliśmy kupować loty i tam spędziliśmy chyba ze 3 godziny. Piotrek, Arek i p. Ela kupowali loty El Vigia –> Caracas –> Barcelona –> Caracas, my z kolei El Vigia –> Caracas –> Puerto Ordaz i powrotny z Puerto Ordaz do Caracas. W międzyczasie Kuba postanowił, że jedzie z nami.
Na tym planowaniu i wykupowaniu wycieczek zeszło nam do południa. Już wiedzieliśmy, że musimy z czegoś zrezygnować, ale i tak byliśmy zadowoleni, że mamy już wszystko zaplanowane i ponad normę. Na pierwszy ogień poszedł Lunch, z którego zrezygnowaliśmy bez trudu… Po drodze w górach mijaliśmy wodospady. Przy jednym z nich latały motyle. Junior tłumaczył nam, że każdy z nich ma numerek na skrzydłach. W końcu udało mi się jednego złapać – 89!
Ściema, ale urocza.
Później wstąpiliśmy do Fabryki cukru z trzciny cukrowej i obejrzeliśmy cały ten proces, jak z trzciny wyciska się sok, jak sok oczyszcza się kilkukrotnie, gotując w coraz to wyższej temperaturze, aż w końcu czeka na jego ostudzenie, aby zastygł w formie „kostki”, którą wiezie się do fabryki.
Na lunch wypiliśmy sok z kawałkami owoców. Junior kupił też zapas owoców na później. Dojechaliśmy do jakiegoś miejsca, które się przykorkowało. Na szczęście uliczni sprzedawcy już na nas czekali. Szybkie pytanie, na moje oko (bo przecież nie znam hiszpańskiego): – kiedy zamknęli? – 10 minut temu. Szybki zawrót i zmiana trasy.
Później Junior nam objaśniał, że coś się zawaliło w tunelu i to naprawiają. Mają taki system, że przez godzinę pracują, a później przez godzinę puszczają ruch. Musielibyśmy tam czekać godzinę… Ale dzięki temu jechaliśmy 5 godzin zamiast 2,5. Zrezygnowaliśmy z jaskini piratów i plantacji kawy i bananów. Plan był taki, że Yobani wracał do Meridy i rano po nas przyjeżdżał. Biorąc pod uwagę, że tyle to trwało dla nas wydawało się to bez sensu, ale Junio twierdził, że do rana na pewno naprawią tunel. My mieliśmy wątpliwości, szczególnie, że los nam średnio sprzyjał i mieliśmy ogromne obsuwy czasowe, a plany napięte. Na szczęście catatumbo lightning to nocna wycieczka.
Catatumbo Lightning
Yobani wysadził nas przy jeziorze Maracaibo i się pożegnaliśmy. Łódką popłynęliśmy do naszych chatek. Tukanów już raczej nie zobaczymy. Jest 17:00, a o 18:00 robi się ciemno. No trudno. Dopłynęliśmy do jeziora – było tak ogromne, że nie było widać brzegów i można było spokojnie pomyśleć, że to morze. W tym miejscu było już widać chatki na palach. To chatki rybaków. Nasza akurat była remontowana, więc… było dziwnie. Dziś czekała nas (pierwsza!) noc w hamakach. Pod moskitierami. Prawie „pod gołym niebem”. Prawie, bo akurat niebo nie było gołe. Byłam strasznie podekscytowana, bo Catatumbo Lightning to jedyna rzecz, na którą się upierałam, że chcę zobaczyć.Catatumbo to jedyne w swoim rodzaju zjawisko wyładowań elektrycznych bez burzy. Występuje nawet do 160 dni w roku przez ok 10 godzin dziennie i nawet do 280 piorunów w ciągu godziny! To światło widoczne jest z setek tysięcy kilometrów (rzeczywiście, w czasie naszej podróży często przewijały się wieczorem błyskawice). Przez długi czas zjawisko pozostawało niewyjaśnione. Aktualnie uważa się, że przyczyną powstawania fenomenu jest zderzenie ciepłego powietrza z jeziora Maracaibo i zimnego powietrza z And oraz wydobywającego się na tamtych terenach metanu.
Była już szarówka i zaczynałam się lekko stresować… Wiedziałam, że istnieje całkiem spore prawdopodobieństwo, że przyjechaliśmy tutaj na marne. Dowiedziałam się, że noc wcześniej były błyski i to mnie trochę uspokoiło. Niestety była pełnia, więc efekt będzie znacznie słabszy. Na grillu pichciła się już nasza kolacja – kurczaczki. W tym czasie my popłynęliśmy na nocne safari łodzią.
I wtedy zaczynałam odczuwać kryzys. Gryzły mnie komary mimo, że skóra aż szczypała mnie od zawierającego 50% Deetu środka, Widzieliśmy tylko to, co nam poświecili latarką. Czasem jakieś czerwone oczyska kajmanów. I wtedy ktoś poświecił w środku łódki a tam ogromny pająk chowa się pod deskę. Junio tylko rzucił okiem: „eee, nie gryzie!” Super! Wolałam go już więcej nie widzieć, ale Paweł nie dawał za wygraną i świecił w miejscu, w którym wlazł pod pokład. I wtedy marzyłam tylko o tym, żeby wrócić. Nie jestem w stanie wymienić trzech rzeczy, które z tej nocnej wyprawy łódką mi się spodobały. Wróciliśmy, ale nadal byliśmy na środku jeziora i nadal gryzły mnie komary. Rybacy zaczęli zawieszać w naszych hamakach moskitiery. Było już ciemno i zaczynało się błyskać. Juhuuu! Zrobiłam tam chyba z 400 zdjęć. Oczywiście wszystkie czarne. ZANOTUJ: jeśli chcesz robić zdjęcia błyskawic weź naprawdę dobry aparat i naucz się robić zdjęcia błyskawic.
Jak zobaczyłam mini pajączka w okolicach mojego hamaka zmiękłam i się rozryczałam. Ja już chcę do domu!!! Gryzą mnie komary, jestem w jakiejś remontowanej chatce, wszędzie pełno desek, farby i jeszcze te ogromne pająki! Rany, kto by pomyślał, że stanie się to na wycieczce, na której zależało mi najbardziej… Zjedliśmy kolację, którą Junior dla nas przygotował. Byłam już strasznie zmęczona, ale myśl o spaniu w hamakach, na świeżym powietrzu jakoś nie pomagała… Najsilniejszą kartę przetargową miały tutaj oczywiście komary – z ulgą schowałam się pod moskitierą i w końcu jakoś udało mi się zasnąć. Chociaż miałam moskitierę, to i tak komary pogryzły mnie w d… niezbyt szczelna była.
Podobno najlepiej widać ten efekt koło 3 rano. Naszym zdaniem kulminacja nastąpiła tuż przed 5 rano… Śniło mi się chyba, że padał deszcz. Rano prysznic. Znów w fatalnych warunkach, serio fatalnych. To w ogóle jest prysznic? I jedziemy… Spieszymy się na samolot. Oczywiście nie ma zasięgu, więc pozostaje nam tylko mieć nadzieję, że zdążyli naprawić tunel, że nie było korków i że Yobani już na nas czeka. Ale popłynęliśmy w przeciwnym kierunku… Było tam dwóch rybaków, którzy łowili błękitne kraby. Na długiej (500-600 metrów?) linie co pół metra zawieszona była krótsza linka z przywiązaną na końcu głową kurczaka. To na te głowy kurczaka łapały się kraby (w nocy). Rano trzeba było tylko przejechać wzdłuż liny i w odpowiednim momencie złapać kraba w siatkę. Proste? Może i proste. Jedziemy już za nimi od 10 minut, możemy wracać? Spieszymy się na lot… Po co my za nimi jedziemy? Jak lina się skończyła, to się okazało po co – Junior kupił wszystkie na zupę. Było ich tam z 5 kg – cała „podróżna” lodówka. Kosztowały 20 albo 40 BsF, czyli 2 euro, czyli 8 zł. Na zupę.
Po drodze próbowali nam pokazywać jeszcze jakieś zwierzęta, ale byliśmy już nastawieni na zbliżający się lot, więc nikt nie zwracał uwagi na kolejne małpki. Gdy dotarliśmy do brzegu pomachał nam zadowolony Yobani. Uff, to jednak zdążył! Pojechaliśmy razem do El Vigia i pożegnaliśmy się z chłopakami. Czekał nas wspólny lot do Caracas, wenezuelskimi liniami lotniczymi.
Komentowanie jest zakończone.