Najlepiej na spontanie
Jeśli będę miała kiedyś wspomnieć rzeczy spontaniczne i szalone w moim życiu, to z pewnością Wenezuela będzie jedną z nich. Na wyjazd zdecydowaliśmy się bardzo spontanicznie…
- Ewa, Ewa! Wenezuela za 1000zł ze Skandynawii… to na pewno błąd! – jest 2:00 i Paweł mnie prawie obudził, żeby mi to powiedzieć – na pewno rano jak ktoś przyjdzie do biura Lufthansy i zobaczy, że źle dodał ofertę poprawi ją, więc mamy jakieś 6 godzin na podjęcie decyzji… lecimy?
- A nie miało być do Azji?
- No miało, ale do Azji nie ma pomyłki… to co, lecimy?
- Lecimy!
… i tak właśnie podjęliśmy decyzję o tegorocznych wakacjach. Jest kwiecień – mamy mnóstwo czasu do listopada, żeby sobie wszystko dokładnie zaplanować.
Nasze plany jeszcze 2 tygodnie przed terminem nie były do końca sprecyzowane… właściwie… mieliśmy wciąż tylko lot. Tymczasem nasi najbliżsi ostrzegali nas o niebezpieczeństwie, kartelach narkotykowych (to w Kolumbii!), porwaniach (w… nie wiem gdzie?), rabunkach o których słyszeli (to na całym świecie!) i naszej marnej niezorganizowanej głowie (zgubimy się / zapomnimy o locie powrotnym) oraz słabej kondycji (umrzemy z wycieńczenia).
Po długich naradach (hehe) postanowiliśmy mimo wszystko pojechać.
Na forum fly4free.pl, dzięki któremu kupiliśmy ten bilet odnaleźliśmy innych szczęśliwców, którzy kupili bilety z tej doskonałej „promocji”. Kuba leciał wraz z 4 innymi osobami. Zapytany o plany powiedział, że część robią wspólnie, a później się rozdzielają i właściwie nie do końca jeszcze wiedzą. Postanowiliśmy więc zaplanować 2 pierwsze dni. Ktoś po nas miał przyjechać do Caracas (€20 / os) i zawieźć do Choroni/Puerto Colombia. Wszystko zorganizowane z mieszkającą tam Claudią – Niemką. Plan był taki, że później się zobaczy – w końcu nie znamy tych ludzi wcale…
Przygotowania
Lot z Warszawy do Helsinek był o 16:35, ale cała wyprawa zaczęła się znacznie wcześniej.
Szczepienia
Jeśli planujesz tego typu wyprawę po raz pierwszy pamiętaj o kilku ważnych rzeczach, które trzeba wcześniej załatwić. Do Wenezueli potrzebujesz (są zalecane) szczepienia.
- WZW B (wirusowe zapalenie wątroby typu B)
- WZW A
- polio, krztusiec, błonica, tężec
- dur brzuszny
- żółta febra
Jest to o tyle istotne, że w przypadku np. WZW B trzeba zrobić przynajmniej 2 zastrzyki z miesięczną przerwą (1 dawka, druga dawka po miesiącu, trzecia po pół roku).
Ważność szczepionek to ok 3-10 lat, ale różnie to bywa i warto sobie od czasu do czasu robić przed wyjazdami badania na przeciwciała. Ja miałam już WZW B, więc za szczepionki zapłaciłam ok 800zł. Paweł ok 1000zł.
Sprzęt
Na wyprawę warto też wziąć dobry plecak, w którym będziesz mógł nosić te 15 kg bez zająknięcia. Przydadzą Ci się buty trekkingowe, sportowe sandały i klapki (chyba, że jedziesz do Wenezueli, żeby leżeć na plaży – wtedy wystarczą klapki :) ). My wybieraliśmy plecak przez pełne 3 weekendy – wkładaliśmy do nich ciężkie namioty, obciążniki a nawet gaśnicę (!) i łaziliśmy po sklepie, żeby sprawdzić czy jest nam wygodnie. Uwierzcie – różnice są ogromne.
Do Salto Angel płynie się łodzią. Zalecamy kupienie RainCoat. Jeśli nie w Polsce, to koniecznie na miejscu na lotnisku w Canaimie (później nie będzie). Polecamy też pokrowce chroniące przed zamoknięciem – np. do aparatu (do robienia zdjęć podwodnych), ale też na dokumenty (duża wilgoć i nawet pieniądze są takie mokrawe), albo inny sprzęt, zanim zwariuje.
W Wenezueli jest napięcie 120V, więc upewnij się, że wszystko co zabierasz daje się ładować w ten sposób. Wtedy jeszcze warto zaopatrzyć się w przejściówkę – nie licz na to, że będą na miejscu (my spotkaliśmy 2 razy). Weź okulary przeciwsłoneczne i nakrycie głowy, koniecznie środek przeciw komarom (najlepsza będzie mugga w kulce), długie spodnie, ciepłe bluzy, bluzki z długim rękawem, skarpety.
Upewnij się, czy jedziesz w porze deszczowej czy suchej – my jechaliśmy na początku pory suchej i słyszałam wiele opinii, że to najlepszy czas – jestem skłonna się z tym zgodzić. Mimo wszystko staraj się zabierać rzeczy, które szybko schną, bo jest tam bardzo duża wilgoć.
Kurs oficjalny vs nieoficjalny dolara
Weź gotówkę – najlepiej dolary. Przelicznik na Euro jest tam bardziej niekorzystny. W Wenezueli można dokonać wymiany dolarów wyłącznie w bankach – w każdym innym miejscu jest to nielegalne i karane. Wynika to z faktu, że Chavez handluje benzyną ze stanami i woli ustalać samodzielnie „kurs dolara” na jakieś 4 BsF. Rzeczywistość jest jednak inna i wszyscy chcą mieć dolary, bo to pewniejsza waluta niż Bolivary i można w ten sposób kupować ze stanów (np. używane samochody :) ). Jest więc też kurs nieoficjalny w okolicach 8 BsF za $1.
Jest nawet strona organizacji, która podaje oficjalny nieoficjalny kurs dolara ;) http://dolar-paralelo.info/dolar
W czasie naszego wyjazdu waha się on od 8,5 do 8,9 BsF.
Helsinki
Przylecieliśmy do Helsinek wieczorem. Mieliśmy hotel niedaleko lotniska (wykorzystaliśmy do tego brytyjski groupon :) ). Zjedliśmy obiad i koło 22 poszliśmy spać. Musieliśmy wstać o 3:00 i zastanawialiśmy się jak to zrobić, bo to był dzień, w którym zmieniał się czas. W Polsce o 3:00 cofało się zegarki na 2:00, w Helsinkach o 4:00 na 3:00. Nie byliśmy pewni jak zareagują nasze budziki. Po długich namysłach postanowiliśmy wstać minutę wcześniej i nastawić budzik na 3:59 :) Zadziałało – ale tylko na część budzików!
Wstaliśmy, zjedliśmy pyszne śniadanko i pojechaliśmy na lotnisko. Lot przebiegł bez większych zakłóceń i przygód. Wylądowaliśmy we Frankfurcie. Tutaj mieliśmy się spotkać z pozostałymi osobami z fly4free.pl. Było nas łącznie 10 osób z Polski. W kupie raźniej ;)
Lot z Frankfurtu trwał 9 godzin. Obejrzałam 3 filmy, zdrzemnęłam się kilka godzin i ogólnie nie mogę powiedzieć, żebym ciężko znosiła ten lot. Widzieliśmy Karaiby z lotu ptaka. Gdy dolecieliśmy do Caracas na lotnisku znów spędziliśmy jakieś 40-60 min. Najpierw w kolejce żeby podbić pieczątkę na formularzu imigracyjnym, później po bagaże, a później z bagażami do ewentualnej kontroli, której udało nam się uniknąć, ale niektórzy z nas zostali rzeczywiście przeszukani. Później – zgodnie z opisem Claudii z maila poszliśmy pod Internet Cafe gdzie miał na nas czekać nasz kierowca. „Tomasz, Paweł, Arkadiusz” – bo te trzy osoby załatwiały nocleg w Choroni z Claudią. Kierowca dał nam po 100 bolivarów „pocket money”, żebyśmy mogli kupić wodę, a na miejscu Claudia miała mieć dla nas trochę więcej „pocket money” w cenie 7.5 BsF za dolca. Oczywiście kasa na drobne wydatki to definicja bardzo względna… Można powiedzieć, że Claudia była doskonale przygotowana na wymianę dolarów dla 10 osób i nie tylko w pierwszy dzień.
Caracas
Gdy wyszliśmy z lotniska poczuliśmy jak koszmarne jest powietrze – niby nie jest bardzo gorąco, ale ciężko się oddycha. To przez wilgotność powietrza… Mimo wszystko Wenezuela to zdecydowanie moje klimaty! Autobus to klekot. Ledwo się zmieściliśmy. Jedno siedzenie było popsute i Marzena nie miała oparcia. Zapowiadało się przynajmniej 6 godzin jazdy. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy jak ciężkiej. Kierowca chciał sobie zrobić z nami zdjęcie – skomentował, że jeszcze nigdy nie wiózł tylu osób. Zdarzało mu się wieźć 7, ale nigdy 10! Jeszcze wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w takim składzie jesteśmy dla nich żyłą złota.
Ta część Caracas, którą jechaliśmy nie wyglądała najlepiej… Szczerze, to przejeżdżaliśmy chyba przez slumsy, ale mnie się wydały czarujące. Zielone góry i gdzieniegdzie było widać przebijającą, czerwoną ziemię. Wzgórza obsypane były różnokolorowymi domkami slumsów. Ruch na drodze nietypowy. W korkach stali sprzedawcy wszystkiego, którzy przemykali między samochodami oferując kawę, ciastka i wiele, wiele innych rzeczy. Dojechaliśmy do Maracay gdzie zatankowaliśmy – za niecałe 5zł :) i pojechaliśmy dalej. Było już ciemno gdy wjechaliśmy do Henri Pittier Park. Parku narodowego położonego w górach. Do Puerto Colombia można było dojechać tylko w ten sposób. Serpentyny wyglądały groźnie. Jeśli ktoś jechał z naprzeciwka to ledwo się mieściliśmy. Było zupełnie ciemno, co dodatkowo pobudzało naszą wyobraźnię. Jechaliśmy wprost na skały i … w ostatniej chwili skręt, tuż nad przepaścią! Z jednej strony skały, z drugiej przepaść…. jak zbliżał się zakręt, to kierowca trąbił, żeby uprzedzić nadjeżdżających z na przeciwka. W międzyczasie opowiadał nam o dzikich zwierzętach, które żyją w tym parku – pumy, węże… Dodaj do tego silnik, który brzmiał, jakby miał za chwilę powiedzieć „nie, dziękuję” i miks adrenaliny gotowy… wraz z pięknym widokiem na oświetlone nocą Maracay! Jechaliśmy w górę w ogromnym napięciu i zastanawialiśmy się, jak dużo gorzej będzie zjeżdżać i czy hamulce dadzą radę. Ale po ok. 2 godzinach jazdy wszystkim już chyba było wszystko jedno… ja kimałam i obudziłam się na miejscu. Claudia pokazała nam pokoje, zaprowadziła do miejsca, w którym mogliśmy coś zjeść. Mówiąca wyłącznie po hiszpańsku właścicielka oznajmiła, że piwa już nie ma (!) ale jej syn poszedł do sklepu i kupił nam piwo w puszce… Do tego mieliśmy do wyboru owoce morza, jakiś tajski ryż i coś jeszcze… było pyszne. Było tam cholernie gorąco i wszyscy byliśmy wycieńczeni, więc szybko położyliśmy się spać.
Choroni / Puerto Colombia
Choroni to miejscowość nad samym morzem. My właściwie mieszkaliśmy w Puerto Colombia, choć ciężko było wyznaczyć jakiekolwiek granice między tymi miejscowościami. Dla mnie to były po prostu zamienne nazwy. Okazuje się, że na początku ludzie osiedlili się w Choroni, ale ze względu na piratów, którzy rabowali, przenieśli się nieco wgłąb lądu, stąd takie dwie nazwy.
Obudziliśmy się koło 9:00, zjedliśmy Śniadanie, co przy 10 osobach trochę trwało. Postawiliśmy na coś lokalnego. Pocięte w plasterki mięso, czerwona fasolka, jajko sadzone i arepa – dziwne placki z kukurydzy – ujdą… Smażone w głębokim tłuszczu, na płycie, w piekarniku – jak się później okazało w różnych wariantach. Do tego sok ze świeżych owoców… mmmm! Pychotka! Kilka godzin późni część naszej grupy wybrała się w to miejsce na kawę… i usłyszała, że właściciel zarobił dzisiaj tak dużo (na naszym śniadaniu), że już nie pracuje. To typowe dla kultur latynoskich.
Po śniadaniu poszliśmy na plażę trochę się zrelaksować. To miała być podobno najpiękniejsza plaża w Wenezueli… Zdecydowanie zasługiwała na to miano! Między palmami przeszliśmy na piękną plażę z jasnym, czystym piaskiem. Dookoła otaczały ją góry, które wdzierały się w pięknie turkusowe Morze Karaibskie. Plaża nie była duża, ale było na niej tylko kilka osób, przez co w ogóle nie było tłoczno. Po godzinie leżenia postanowiliśmy się przenieść na drugą stronę plaży. Fale były większe, ale też byliśmy tam zupełnie sami. Nie było też niestety sprzedawcy piwa, ale jakoś to przeżyliśmy, bo zauważyliśmy, że leżymy pod palmami kokosowymi… i wtedy się zaczęło – Chłopaki zaczęli przeszukiwać krzaki w poszukiwaniu idealnych kokosów, a później próbowali się do nich dobrać. W końcu jakiś lokalas postanowił nam pomóc. Otworzył kilka z nich … Ale w środku była tylko woda… Ale jak to? My chcemy kokos! No to poszukał nam bardziej dojrzałych… kokosów i po 15 minutach wcinaliśmy prawdziwe prosto-z-drzewka kokosy. mmm! Koło 15 się zebraliśmy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że te 5 godzin, to moje jedyne chwile plażowania podczas tego dwutygodniowego wyjazdu. Przy plaży był jakiś bar, więc usiedliśmy tam… Sweet banana? To może być dobre! Po 15 minutach gość zaczął nam podawać zamówione potrawy… były też takie, do których nikt się nie przyznał. Jak się potem okazało, były to smażone banany…. z ketchupem, majonezem i serem-śmierdziuchem. Nie tak sobie wyobrażałam smażone banany! Później poszliśmy zobaczyć port. Cały czas mieliśmy w głowie myśl, aby wyjechać z Puerto Colombia inaczej, niż się tam dostaliśmy – w tym wypadku jedynym sposobem była łódź. Gdy dotarliśmy na miejsce już wiedzieliśmy, że czeka nas ta sama kilkugodzinna przeprawa przez góry. W tak zwanym porcie były tylko małe rybackie łódeczki, którymi zdecydowanie nie chcielibyśmy się przedostawać.
Po powrocie z „portu” wzięliśmy prysznic i poszliśmy na obiad. Zajrzeliśmy do kuchni, żeby porozumieć się z właścicielką naszej ulubionej restauracji, zobaczyliśmy świeże mięso i powiedzieliśmy, że chcemy to. Czekaliśmy na nasze zamówienie jakieś 2 godziny (i kilka drinków), ale trzeba przyznać, że wszystko było świeżutkie. Przy kolacji ustalaliśmy plany na resztę pobytu. Każdy z nas miał trochę inne oczekiwania, więc było pewne, że się rozdzielimy – nie wiedzieliśmy jeszcze kiedy.
Gosia i Maciek zostawali z nami jeszcze kilka dni, a później mieli wykupione All Inclusive na Arubie. Marzena i Tomek tygodniami trenowali przed trekkingiem na Roraimę. Oprócz tego mniej zdecydowani: Pani Ela, Piotrek i Arek, a także Kuba, którego jedynym celem było „odłączyć się od reszty na kilka dni” i my.
Henri Pittier Park
Następnego dnia pojechaliśmy na wykupioną wycieczkę do Henri Pittier Park. Niestety bez Pani Eli, która skręciła sobie kostkę na schodach w nocy. Po raz kolejny zasuwaliśmy serpentynami, tym razem w lokalnym autobusie z naszym przewodnikiem Vivim (Vincenzo). Mieliśmy mieć wygodne buty, skarpetki i długie spodnie, ze względu na zwierzątka, które mogłyby nas zaatakować. Albo przywykliśmy, albo w dzień ta trasa nie robiła na nas już tak dużego wrażenia. Załatwiliśmy sobie krótszą wersję wycieczki (i wcześniej), bo chcieliśmy jeszcze zdążyć dojechać do Coro i umówiliśmy się, że o 14:00 wyjeżdżamy. Spacerek był całkiem niezły… najpierw ktoś z przodu zawołał nas, żebyśmy przyszli zobaczyć kolibra (i tym go spłoszył), widzieliśmy cudowne kwiaty, rosnące dziko ananasy, banany, kawę… kolonię pająków, żaby. Przechodziliśmy przez rzekę… kilka razy … bez butów…. czasem w butach… i z mokrymi nogawkami, które się odwinęły… W górę i w dół, w górę i w dół. Przechodziliśmy nad przepaścią na jakimś murku, który był tamą wybudowaną przez jakichś studentów. Doszliśmy do miejsca, w którym trzeba było przejść przez przewalony, śliski pień na wysokości 3 metrów i wtedy większość postanowiła, że czas wracać. W drodze powrotnej zaliczyliśmy kąpiel w cudownej, chłodnej kojącej zmęczenie i gorąc rzece, tuż przy wodospadzie. Trzeba było do tej rzeki zejść w dół, więc w powrotnej drodze wspinaliśmy się po skałkach wodospadu. Jeden kamień mi się osunął i pamiątka w postaci ogromnego siniaka gotowa. Zaczęłam sobie wyobrażać co by było, gdybym spadła i panikować. Na szczęście wyżej były już metalowe pręty, które były już bardziej solidne. W powrotnej drodze miałam jak zwykle ogromnego dyga – schodzenie ze śliskiej ścieżki w dół zawsze stanowiło dla mnie większe wyzwanie niż wchodzenie pod górkę.
Gdy doszliśmy do drogi mokrzy, zmęczeni, ubłoceni i czekaliśmy na autobus, zauważyliśmy sklepik, w którym można było kupić parę lokalnych smakołyków. Przede wszystkim wenezuelską kawę (strasznie słabą, obowiązkowo z cukrem) i banany. Paweł wypróbował tam także ich lokalny smakołyk Ayaka (placek kukurydziany z mięsem w środku, gotowany w liściu bananowca), ale był raczej bez smaku (albo słabo doprawiony). Za to banany pyyycha. Takie malutkie, bardzo słodkie i platany, które w smaku trochę bliższe były ziemniakom – mniej słodkie, twardsze, ale również dobre.
Po powrocie do Choroni wyszorowałam buty, spakowaliśmy rzeczy i wyjechaliśmy. Mieliśmy już i tak opóźnienie. Na szczęście Claudia załatwiła nam nocleg w Coro. Aha, na marginesie – popsuł mi się telefon. Trudno powiedzieć, czy zwariował od wilgoci czy od innego niż w Europie napięcia ale po podłączeniu do ładowarki zachowywał się tak, jakbym mu podpinała i odłączała ładowarkę non stop. 30% baterii? Miejmy nadzieję, że starczy na backup – szczególnie zdjęć w Polsce.
Coro (Santa Ana de Coro)
Do Coro jechaliśmy 9 godzin. Ale Coro to najstarsze chrześcijańskie miasto w Wenezueli. Wpisane na listę dziedzictwa UNESCO. Jak moglibyśmy to przegapić??? Po tej wycieczce zanotowałam jedno – UNESCO schodzi na psy i nie ma co się sugerować. To wszystko chyba przez to, że mieszkamy w Europie i nic nie jest nas w stanie zaskoczyć. Przyjechaliśmy bardzo późno – koło 23:00. Ja jak zwykle spałam, ale pozostali napomknęli, że dzielnica raczej nie zachwyca i lepiej nie wychodzić na zewnątrz. No trudno. W środku była lodówka z piwem na „kreski” więc już mi się podobało – rozeszliśmy się do pokojów koło 3:00. Chyba się nie przygotowali na najazd Polaków, bo po tym jednym wieczorze nie zostało go już zbyt wiele. Był internet, ale słaby, za to nie było klimy, co dało się odczuć szczególnie rano. Dlatego właśnie nasz dzień zaczął się wcześnie. Piotrek przyniósł pyszne empanady – ciasto również kukurydziane, ale jak nasze pierogi, tyle, że smażone na głębokim tłuszczu. W środku ser i mięso. Pyyycha! Postanowiliśmy się przenieść do hotelu z klimatyzacją. Piotrek, Arek i p. Ela tego dnia mieli w nocy jechać do Meridy na zorganizowaną jeszcze z pomocą Claudii wycieczkę Los Llanos, Marzena i Tomek z kolei mieli zacząć Roraimę, więc rano poszli na dworzec autobusowy kupić bilety. Nam trochę przeszkadzał plan wycieczki, który zakładał dojazd do Meridy rano i cały dzień w Meridzie, żeby następnego dnia jechać na równiny (llanos). Poprosiliśmy ich więc, żeby się dowiedzieli, czy możemy ten jeden dzień „przyspieszyć” i jeśli nie będzie problemu, to dołączymy do nich dzień później.
Później – ostatni raz tak silną grupą – poszliśmy na spacer po mieście. Miasto w stylu kolonialnym. Główny zabytek to Katedra i Kościół Świętego Franciszka, oraz Kościół Św. Klemensa z podwieszoną na suficie kotwicą – to dlatego, że św. Klemens został utopiony przez wrzucenie do morza z zawiązaną u szyi kotwicą.
No… nie było to złe, ale miałam poczucie, że niepotrzebnie jechałam taki szmat drogi i że można było to lepiej wykorzystać. Czuliśmy już presję, że będzie trzeba z czegoś zrezygnować i że nie zobaczymy wszystkiego. Miałam nadzieję, że wydmy to wynagrodzą.
W czasie spaceru trafiliśmy w okolice więzienia, gdzie ustawiały się kolejki kobiet, chyba zapisy na wizyty. Zaczepił nas jakiś gość „Alemania?”, byłam pewna, że skądś znam to słowo, ale wypadło mi z głowy (Niemcy). Facet się nie poddawał.
- Europe?
- Yes… – kto się zatrzymuje przy więzieniu w parku gdzie jest pełno strażników na hasło Europa??
- France?
… tutaj nastąpiła kulturalna wymiana zdań. Spytał, czy mamy nocleg – tak, tak, mamy, De Dominico.
- Chcecie wymienić pieniądze?
Kuba podłapał temat. Jaki kurs?
- 8.0
umówił się z nim o 17:00 w konkretnym miejscu, które zaznaczył na mapie. Kuba przygotował go na 300 dolarów. Facet pokazał nam jeszcze lokalną knajpkę, gdzie porcje były ogromne a ceny zupełnie… nie turystyczne. Ale wybieranie w menu było dość losowe. Skoro była tam kategoria mięsa („carne”) i ryby („pescado”) to co znaczyły pozostałe kategorie?
Później grupki na Los Llanos i Roraimę ruszyły na dworzec autobusowy. Piotrek wysłał nam później smsa, że zamarzają i że możemy do nich dołączyć dzień później, tylko, żeby dać im szybko znać. No to się zdecydowaliśmy.
Została nas już piątka. 8.0 to naprawdę dobry kurs – pomyśleliśmy. Wszyscy postanowiliśmy z tego skorzystać i poszliśmy razem z Kubą na miejsce spotkania o 17:00. Gość wyciągnął kalkulator i pyta – ile chcesz wymienić? A Ty? A Ty? I tak dodawał i dodawał na tym kalkulatorze i nie mógł się nadziwić. 1500 dolarów. Zaprosił nas na tyły hotelu, gdzie świadkiem był tylko jakiś facet naprawiający ogrodzenie do basenu. I znowu wyciągał kalkulator. I znowu liczył. Później powiedział, że idzie tylko zadzwonić i zaraz wraca. Zaczęliśmy się nieźle stresować. Gość od basenu wyciągnął ukradkiem telefon i napisał smsa. Wyobraźnia zaczynała pracować. Chodźmy stąd! Kiedy wrócił i powiedział, że może taką kasę zdobyć za godzinę i żebyśmy się spotkali o 18:00 spanikowaliśmy. O 18:00 robi się już ciemno… ale gdy próbowaliśmy mu powiedzieć, że nie, zaczynał nalegać. W końcu potwierdziliśmy – dobrze, 18:00, ale nikt z nas nie miał zamiaru się pojawić. Relaksowaliśmy się w pokoju gdy zapukał Kuba.
- Otwórzcie szybko, to ważne.
- co jest?
- przyszedł ten gość od wymiany…
- jak to możliwe?
- nie wiem, ale jest u nas w pokoju.
No to nieźle! Zupełnie zapomnieliśmy, że podaliśmy mu nazwę hotelu podczas pierwszej rozmowy. Facet miał ze sobą papierową torebkę po jakiejś biżuterii a w środku kupę boliwarów. 1500 dolarów to 12 tys. boliwarów, a najwyższy nominał to 100 boliwarów. Facet się pomylił i dał nam za dużo o 1000 boliwarów (100 euro), ale od razu go poprawiliśmy – nie chcieliśmy mieć kłopotów. Szczególnie, że sama wymiana mogła stanowić spore kłopoty.
Później ze świadomością, że sporo zarobiliśmy poszliśmy się napić do hotelowego baru… wypiliśmy znacznie więcej, niż zyskaliśmy na różnicy 7,5 a 8,0, ale i tak było fajnie :-)
Rano z kolejnym planem ruszyliśmy na dworzec autobusowy, razem z Kubą, który zdecydował się jechać z nami. Gosia i Maciek mieli i tak już stąd zawijać się na Arubę, więc mieli pojechać dzień wcześniej do Punto Fijo. Ktoś z kolejki na dworcu zauważył, że nie rozumiemy za bardzo po hiszpańsku, więc zaczął nam objaśniać wszystkie zawiłości tamtejszych autobusów nocnych. Później pojechaliśmy oglądać wydmy.
Médanos de Coro National Park
Wybraliśmy się tam miejskim autobusem, z centrum miasta. Klimat był niesamowity. Stary rupieć, w środku ktoś puszcza muzykę, ktoś śpiewa. Nie byliśmy pewni jak i ile mamy zapłacić za autobus, ale wkrótce okazało się, że jakiś facet zbierał opłatę. Chyba 2,5 BsF za głowę, ale nie jestem pewna. Pamiętam tylko, że więcej, niż się spodziewaliśmy. Wysiedliśmy tuż za miastem. Znów z pomocą miejscowych. Przewodnik Lonely Planet podpowiadał, że mamy wysiąść przy pomniku, ale nie bardzo wiedzieliśmy jak ten pomnik ma wyglądać, więc słusznie zdaliśmy się na tubylców. Doszliśmy do jakiejś bazy wojskowej czy czegoś i tam okazało się, że w złą stronę poszliśmy. W końcu udało nam się dotrzeć – przy wejściu do parku stoi pomnik matki z fontanną. Fontanna oczywiście sucha. Wygląda na to, że woda w Wenezueli jest bardzo droga. Potwierdza się to nie tylko w cenie butelkowanej wody (ok €1 za 0,5 l wody), która akurat może być przypadkowa, bo przynajmniej poza miastem ludzie wolą pić głębinową „kranówę”, bo jest lepsza. Turyści to jednak co innego, bo ich organizmy nie są przyzwyczajone do tamtejszej flory bakteryjnej. Przede wszystkim widać to właśnie w toaletach, które chociaż są zaskakująco czyste, to jednak wszędzie zastąpiono tradycyjne krany beczkami z wodą i butelkami do polewania rąk w płatnych toaletach, lub wyłącznie wodzie w spłuczkach w toaletach bezpłatnych. No i te fontanny… pourywane krany wszędzie. To takie dziwne być w kraju, w którym woda jest droższa niż benzyna. Jak tak dalej pójdzie, to nasze wnuki będą się śmiać czytając ten tekst dziwiąc się, że kiedyś woda była tak tania i ją marnowaliśmy.
Weszliśmy na te wydmy, piach palił nam stopy i mieliśmy ochotę zawrócić. Obiecaliśmy sobie, że dojdziemy do pierwszego wzniesienia. Wytrzymaliśmy może 10 minut pstrykając na tym wzniesieniu fotki i zawróciliśmy. Było południe. Kiepski moment na zwiedzanie wydm. Usiedliśmy, żeby się napić czegoś chłodnego i rozważyć nasze opcje powrotu do „miasta”. Był tam jakiś lokalny napój kokosowy, coś w stylu shake’a. Ochłodziliśmy się trochę i postanowiliśmy, że wrócimy taksówką. Było to możliwe, bo amerykańskie samochody były w stanie pomieścić 6 osób. Niestety żadna z przejeżdżających taksówek nie miała aż tyle miejsca. Kierowcy wystawiali rękę pokazując na palcach ile miejsc jeszcze mają. To ciekawe, że można dzielić taksówkę z kimś obcym. Dobra oszczędność miejsca zasługująca na pochwałę. Nie doczekaliśmy się – przyjechał autobus i postanowiliśmy z tego skorzystać. Później szukaliśmy pocztówek. Nie zdajecie sobie sprawy jakie to wyzwanie znaleźć sklep z pocztówkami. Na pytanie o znaczki ludzie patrzyli na nas jak na dziwaków – przecież są na poczcie.
Wróciliśmy do hotelu, spakowaliśmy rzeczy i przenieśliśmy je do pokoju Gosi i Maćka. Zanim jednak to nastąpiło mieliśmy zapytać, czy obsługa nie ma nic przeciwko. Czekaliśmy dość długo na to, próbując namierzyć jedyną osobę w hotelu, która mówi po angielsku, ale nie wyszło. Wyobrażacie sobie nie znając języka próbować pytać o takie kwestie? Z pomocą rozmówek, utartych sformułowań („wyjeżdżamy dzisiaj wieczorem”) i dobrej gestykulacji udało nam się uzyskać na to zgodę… Prawdopodobnie, bo „Okej, okej” mogło znaczyć wszystko.
Siedzieliśmy później przy stoliku na recepcji, wypisując nasze 30 kartek. W recepcji zebrały się 3 osoby i oglądały zaciekle seriale. Załatwianie wszelkich spraw w tym czasie nie było mile widziane i nie wróżyłoby nam sukcesu.
Później się rozdzieliliśmy – głównie dlatego, że chcieliśmy z Pawłem wysłać kartki, a mieliśmy przeczucie, że później będzie to jeszcze trudniejsze. Wiedzieliśmy mniej-więcej gdzie jest poczta. Jak się później okazało raczej mniej, niż więcej. Wylądowaliśmy na jakimś jarmarku. Całe chodniki wypełnione straganami z „markowymi” ciuchami, płytami i … właściwie wszystkim, co potrzeba. Ale nie poczta. Pytaliśmy o oficina de correos (jak nam rozmówki radziły), ale raczej ludzie nie wiedzieli o co nam chodzi. Czasem udawało się, gdy pokazywałam wypełnione kartki pocztowe, a czasem nie. Ludzie po prostu nie wiedzieli gdzie jest poczta. Mówili coś o Banco de Venezuela, ale nie wiedzieliśmy o co im chodzi… na tyłach banku? Po ponad godzinie łażenia czuliśmy, że jesteśmy coraz bliżej. Ale inni ludzie podawali inne kierunki. W końcu trafiliśmy na kogoś, kto nieprzeciętnie dobrze rozmawiał po angielsku. Okazało się, że mamy pocztę tuż pod nosem i że właściwie w Coro nie ma czegoś takiego jak poczta, a usługę tejże sprawuje właśnie Banco de Venezuela. Po ponad 1,5 godzinie poszukiwań udało się! Pociągamy za klamkę… zamknięte! Okazało się, że cholerna poczta działa do 14:30. Poradzono nam, żeby przyjść następnego dnia. Nie będzie następnego dnia, do cholery! Zmęczeni, głodni i wkurzeni wracaliśmy do hotelu. Po drodze minęliśmy jeszcze transwestytę robiącego kolczyki handmade. Zbiera piórka ptaków, robi kolczyki, do każdego kolczyka dodaje obrazek, który stanowi nieodłączną jego część… bla bla bla, takie gadanie! Dawaj już mój kolczyk! Dałam 70 boliwarów za jednego kolczyka, ale jest śliczny. Piórko z jednej strony żółte z drugiej niebieskie.
Po obiedzie znów skończyliśmy w hotelowym barze. Wieczorem wyjeżdżaliśmy wgłąb kraju – do Barinas, skąd nad ranem mieliśmy dołączyć do p. Eli, Arka i Piotrka. Pożegnaliśmy się z Gosią i Maćkiem, życząc im udanych wakacji i wsiedliśmy w taksówkę. Razem z nami wsiadła jakaś parka, która później dopłaciła do nas (nie mieliśmy drobnych). Jak miło z ich strony!
1 Komentarze.