Dwa pierwsze określenia Singapuru jakie przychodzą do głowy to „sterylny” i „zakazy”, a może nawet „zakazy” i „sterylny”. Po drodze (o ile tak można powiedzieć w przestrzeni powietrznej) czytałam zawzięcie lonely planet w poszukiwaniu ewentualnych innych zaskakujących zakazów, które Singapur może mieć.
Jednym z chyba najbardziej zaskakujących jest dla mnie zakaz żucia gumy do żucia na ulicach (nie znalazłam w żadnym Singapurskim sklepie gumy), ale są też inne, dotyczące palenia, jedzenia, picia, śmiecenia, przechodzenia przez ulicę poza wyznaczonym miejscem, jedzenia durianów w zamkniętej przestrzeni czy przewożenia zwierząt w metrze. Kary za takie zachowania wahają się od $500-10000 (dolarów singapurskich). Nie proponuję też wwozić alkoholu i papierosów (które na miejscu można kupić – gdyby ktoś z tego powodu chciał zrezygnować z wycieczki).
Singapur to państwo-miasto, powstałe właściwie jako miejsce handlowe, wykupione później przez Brytyjczyków i stanowiące ich kolonię. Funkcja portu handlowego w Azji sprawiła, że Singapur rozwijał się międzynarodowo. Obecnie większość społeczeństwa jest pochodzenia chińskiego, malajskiego i hinduskiego. Uznaje się 7 języków ojczystych + dialekty chińskie i inne. Podobnie, jeśli chodzi o przekonania religijne, trudno wyodrębnić jakąś większość. To powinno właściwie sprawiać, że Singapur jest bardzo tolerancyjny, a jednak niezupełnie. W Singapurze jest np. oficjalny zakaz zamieszkiwania osób homoseksualnych (sic!).
Kiedy byłam nieco młodsza wydawało mi się, że dążenie do jedności całego świata powinno być celem nadrzędnym. Wydawało mi się, trochę naiwnie, że to jest najlepszy sposób na pokój na świecie. Jednak po takiej dawce Singapurskiej nudy nie jestem przekonana, czy chciałabym, żeby tak wyglądał właśnie cały świat.
Ale o co właściwie chodzi z tym zakazem gumy do żucia?
Nie wiedzieliśmy. Gdzieś nam się obiło o uszy, że ktoś w końcu tupnął nóżką i uznał, że Singapur będzie wizytówką Azji. Koniec z Azjatyckim chaosem! (który tak bardzo wielu kocha), czas na „Ordnung”.
Porządek oznacza również czyste ulice bez placków z gum do żucia. Ale czy to naprawdę chodziło o Azjatów? Nie wierzyliśmy. W Polsce jakoś zupełnie mi to nie przeszkadza, poza obklejaniem stołów „od spodu” (czego nie widać, ale niestety czasem można się nadziać) ten problem wydaje mi się znikomy. Wszystko miało się wyjaśnić jeszcze w trakcie naszej wycieczki.
Hotelowe szaleństwo
Wylądowaliśmy rano, około 10. O 17:30 lądował samolot z Frankfurtu, w którym leciał mój tata. Mieliśmy więc całkiem sporo czasu. W planach było przedostanie się do miasta, znalezienie hotelu, rekonesans, relaks i obiad. Plecaki zostawiliśmy w przechowali bagażu, żeby z nimi nie łazić – i tak będziemy tu wracać. Pierwszą obsuwę czasową mieliśmy przedostając się do miasta metrem. No bo jedziemy zieloną linią, na miejsce, które jest w punkcie zielonej linii i nie sądziliśmy, że będziemy musieli się przesiąść. Jakieś 40 minut stracone, bo zorientowaliśmy się, gdy pociąg zawrócił na lotnisko.
Kiedy dojechaliśmy do Little India było już grubo po 11. Słońce prażyło niemiłosiernie, w końcu to było samo południe. Little India to było nasze pierwsze wrażenie Singapuru. Byłam zachwycona. Widziałam drugie, trochę czystsze Indie, z zapachami i odgłosami, które stamtąd znam. Chodniki były obstawione straganami, na nich uśmiechały się do nas owoce, a nad nimi unosił się zapach „naszyjników” ze świeżych kwiatów. Indyjska dzielnica jest chyba wyjątkiem potwierdzającym regułę. Hindusi jednak nie ulegają absurdalnym zakazom. Strasznie się cieszyłam, że będziemy tu mieszkać i to dało mi dodatkową energię na poszukiwania hotelu.
Wyciągnęliśmy czapki i poszliśmy prosto do InnCrowd. Spodobał nam się najbardziej z opisów. Dziewczyna na recepcji akurat rozmawiała przez telefon, więc rozkoszowaliśmy się nie tylko klimatyzacją ale i klimatem hostelowego hallu. Dość mały metraż, ale sprytnie zaaranżowany. Dzięki temu na powierzchni ok 30 metrów kwadratowych znalazła się tam mini kuchnia ze stolikami, kącik komputerowy, pokój „wypoczynkowy” i kącik sypialny :) Wszędzie pełno ludzi i plecaków. Na podłodze (w kąciku sypialnym) spały 3 osoby, na kanapach i fotelach były rozłożone kolejne dwie z laptopem i książką, a dookoła kręciło się jeszcze kilka osób.
Na półkach nad głową recepcjonistki w pudełkach „typu ikea” znajdowały się (prawdopodobnie, bo podpisy na to wskazywały) takie extra-dodatki jak ręczniki, baterie, suszarki, przejściówki do prądu (tak, w Malezji i Singapurze są angielskie gniazdka) i wiele innych niezbędnych rzeczy. Gdy w końcu przerwała rozmowę, dowiedzieliśmy się, że jest full. Nie szkodzi, to fajny hostel i trzeba było rezerwować wcześniej.
Na szczęście hoteli tam było mnóstwo. Drugi – pełny. Trzeci – pełny. Czwarty … pełny. Każdy wskazywał jakiś hotel obok w którym albo już byliśmy, albo za chwilę będziemy i dostaniemy tę samą odpowiedź. Było cholernie gorąco, więc kupiliśmy napoje, schowaliśmy się do cienia i daliśmy sobie 10 minut na relaks, po czym wyruszyliśmy znów (cały czas w obrębie kilku ulic Little India). Zwiększyliśmy zakres cenowy – w końcu spodziewaliśmy się, że Singapur będzie drogi. Ta część dzielnicy w której byliśmy to hotele, restauracje i komisy z używanym RTV/AGD, Wszędzie pełno pralek i telewizorów. Jak wyprzedaż garażowa.
W pewnym momencie zaczęliśmy już pytać wszędzie. Wąska kamieniczka. W środku siedziała kobieta i na pytanie o pokój trzyosobowy powiedziała, że ma, ale to już dormy, więc łazienka osobno.
- Czy możemy zobaczyć?
- oczywiście!
Poprowadziła nas przez jakąś dziwną kotarę na drewniane schody, na których były poustawiane buty. Paweł już był 5 schodów wyżej, ale ona cofnęła go i poprosiła o zdjęcie butów. Mieliśmy tego pecha, że byliśmy bez skarpetek (bo w sandałach :D ) no ale trudno. Czułam, jak moje nogi się robią coraz brudniejsze. Drugie piętro i idziemy już ciemnym, klaustrofobicznym korytarzykiem, dwóch facetów całowało się na schodach, ale jak nas zobaczyli przerwali i przeprosili. Ja pierdzielę. Ludzie siedzieli w pootwieranych pokoikach w których owszem, były tylko 3 łóżka, ale za to piętrowe, ustawione w „L”, w pozostały metraż akurat doskonale wpasowywały się otwierane do środka drzwi.
Szliśmy dalej, tym razem już w dół, drugimi schodami i tam na końcu było jakieś dziwne pomieszczenie z ponalewaną wodą, pralką, praniem. To nasza łazienka. Wracamy – schodami w górę, wąskim korytarzem, znów schodami w dół. Na dole zakładamy buty. Pani pyta co sądzimy. Wykręcamy się i wychodzimy.
Powoli kończą nam się opcje w tej części Little India i idziemy dalej. Jest po 14:00. Jestem głodna, zmęczona i mam dość. Błagam Pawła, żeby przestał wybrzydzać i żebyśmy się wrócili. Nie wracamy. W tej części Singapuru hotele wyglądają już znacznie lepiej i znacznie lepiej kosztują. W jednym z nich decyduję się na skorzystanie z toalety i na szczęście nikt nie widzi przeciwwskazań. Ceny? To zależy kiedy. Dzisiaj $117, jutro $190. A czemu jutro drożej? „Bo jutro jest Airshow”.
Okazuje się, że mieliśmy pecha i trafiliśmy na jakąś masową imprezę. Obejrzeliśmy jeszcze kilka hoteli i zdaliśmy sobie sprawę, że jest 16. Przekalkulowaliśmy, że już nic nie damy rady załatwić i że trzeba wracać na lotnisko. Plan B był następujący: obiad i szukamy na booking.com.
Wysłałam tacie smsa, żeby puścił strzałkę, jak wyjdzie z odprawy to po niego wyjdę. Puścił. 10 minut później. Zastałam go na zewnątrz z papierosem i gumą do żucia (jakkolwiek to brzmi). Dwa zakazy przez pierwsze 5 minut. Na szczęście Kary nie miał kto wlepić. Na zewnątrz było mokro, widać, że w czasie kiedy byliśmy na lotnisku „urwało się niebo”. Ulice mokre i piękny zapach deszczu. Wróciliśmy do środka i poinformowaliśmy tatę, że nie udało nam się zrealizować naszego planu. Booking też nam nie wyszło, chociaż nie do końca pamiętam czemu.
Odebraliśmy nasze plecaki z przechowalni. Przy okazji zauważyliśmy na lotnisku stoisko jakiegoś pośrednika hotelowego i podeszliśmy bliżej. Ze wszystkich, które miała w ofercie poleciła nam jedno. Z dostawką. Ponieważ nie mogliśmy tego widzieć nie zdecydowaliśmy się, ale hotel znaleźliśmy na własną rękę. Też w Little India ale trochę dalej, niedaleko świątyni. Gdy tam dojechaliśmy było już ciemno. Był taki średni, za to po drodze zauważyliśmy jeszcze jeden – Santa Grand Hotel Little India. Udało nam się nawet nieco opuścić cenę. Byłam wykończona. Poszliśmy na naprawdę szybką kolację i do spania.
Poranek rozpoczęliśmy od – podobno – typowego Singapurskiego śniadania. Tosty z Kają i jajko, a do tego mrożona herbatka cytrynowa. Paweł złapał fazę na gastro-podróże i znalazł dla nas najlepsze – zdaniem internautów – miejsce, w którym je podają.
Jajko sobie darowaliśmy, bo było średnio ścięte… raczej surowe. Tosty były pyszne. Tzw. Kaja to jajeczna marmolada z mleczkiem kokosowym i liśćmi Pandanu. Szczerze mówiąc byliśmy zaskoczeni, że jest z kokosu, bo nie smakuje i nie wygląda w ten sposób. Byliśmy w jakimś sporym centrum handlowym, a dookoła było mnóstwo szklanych wieżowców, co pozwoliło nam wysnuć wniosek, że jesteśmy niedaleko centrum. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, że większość Singapuru tak właśnie wygląda.
Poszliśmy przed siebie, ale minęło dosłownie kilka sekund i zaczęło lać. Nie był to deszcz, jaki znamy w Polsce, raczej totalne urwanie chmury, kiedy wydaje Ci się, że już mocniej lać nie będzie i zaraz przejdzie, deszcz robi się jeszcze bardziej intensywny. Jednocześnie deszcz zdaje się w ogóle nie chłodzić. Wręcz przeciwnie – powietrze staje się jeszcze bardziej duszne, a po deszczu w kilka minut robi się równie gorąco, jak było przed nim. Jakoś nie mogłam sobie poradzić z tą myślą, że deszcz nie chłodzi.
Przy centrach handlowych można było sobie wziąć woreczki na parasolki – po to, by nie robić kałuży w środku. Całkiem sprytnie pomyślane! My jednak nie mieliśmy parasolki, więc można powiedzieć, że nie mieliśmy problemu. Okazuje się też, że można jako-tako bez moknięcia przejść całkiem spory kawałek Singapuru – tutaj po prostu buduje się w taki sposób, żeby okoliczne budynki osłaniały chodniki, a przejścia (kładki) mają daszki. Podobnie zresztą było w Kuala Lumpur. Gubiliśmy się bez celu idąc przed siebie. Doszliśmy do jakiejś chińskiej świątyni. Nie wiedzieliśmy jak się zachować, czy to faktycznie świątynia, czy restauracja ( :-) ) czy można robić zdjęcia. Okazało się, że można, że świątynia i że jedna z pierwszych, łącząca w sobie wiele elementów różnych religii. Bardzo tam było egzotycznie. Oczywiście już później nie robiło to na nas żadnego wrażenia, bo była to świątynia jakich wiele. Ale na ten jeden moment byliśmy zachwyceni.
Później podreptaliśmy aż do mostu na którym zauważyliśmy wiele łódek. To Clarke Quay – przyrzeczna dzielnica Singapuru, której nazwa pochodzi od drugiego gubernatora – Andrew Clarke, dzięki któremu Singapur stał się ważnym portem Malezji. Była to też jedna ze starszych części Singapuru. Maleńkie, przybrzeżne kamieniczki wyglądały śmiesznie na tle wielkich wieżowców.
Okazało się, że odpływają stamtąd łódki na turystyczny rejs, który trwa ok 40 min i dopływa do Mariny. Zdecydowaliśmy się. Mieliśmy dzięki temu niezłe widoki na wiele Singapurskich „perełek”, wśród nich największa, oczywiście, Marina. Tam przywitał nas Merlion plujący wodą. To znak Singapuru – ryba z głową lwa (mer – morze, i lion – lew). Wtedy zobaczyliśmy pierwszy raz samo centrum w pełni. Robiło wrażenie.
Później poszliśmy do jakiegoś baru na Clarke Quay napić się i odsapnąć, później szliśmy przed siebie i żadne z nas do końca nie było pewne gdzie. Mieliśmy jeszcze do wydrukowania potwierdzenia z malezyjskiego gruponu oraz odebranie biletów na Santosę na podstawie tego grouponu. Trochę więc pobłądziliśmy. Później jeszcze szukaliśmy jakiegoś miejsca, gdzie podają jakąś lokalną potrawę i jest najlepsza w mieście (według jakijś strony). To był jakiś duży food court przy porcie. Wzięliśmy kartę dań i przyglądaliśmy się jej bacznie przez kolejne 15 minut. Były tam dania ze świńskich nerek, ogonków, trzustek, penisów, jąder, jelit, żołądków. A co robią z mięsem do cholery? Wyrzucają? Dołóż to tego jeszcze fakt, że 95% tych dań jest z pewnością pikantna i smacznego. Postanowiliśmy iść dalej i tam odważyłam się na noodle z owocami morza. Gdy danie weszło na stół moja odwaga się skończyła, więc wyszłam głodna. Zresztą nie pierwszy i nie ostatni raz podczas tego wyjazdu. Siedzieliśmy tam w zadumie. Próbowaliśmy dociec logiki Singapurskiego metra. Są tam automaty, w których wybierasz na stacji dokąd jedziesz. Prawdopodobnie nie liczy się w jaki sposób tam dotrzesz tylko, że wysiądziesz na tej właśnie stacji. Zastanawialiśmy się, czy jakbyśmy zdecydowali się na wyjście stację wcześniej, to system by nam na to pozwolił. Chcieliśmy to sprawdzić i rozważaliśmy który sposób będzie najwygodniejszy. Nawet rozrysowaliśmy schemat.
Wróciliśmy do hotelu i później wszamałam jakiegoś ostrego kurczaka w hinduskiej.
Siedzieliśmy tam i podziwialiśmy kunszt jedzenia rękami. Zgrabne dłonie i wprawne palce mieszały ryż z sosem, układały na zgrabnej kupce. Później kawałek mięsa ląduje na środku kupki i z ryżu lepiona jest kulka, którą można zjeść.
Po obiedzie (kolacji?) weszliśmy do Hinduistycznej świątyni, która zresztą byłą obok naszego hotelu. Buty oczywiście musiały zostać na zewnątrz. Posadzka była mokra od potu, ale próbowałam o tym nie myśleć. Ludzie w świątyni nie byli skupieni na jednym miejscu, tak jak u nas, a raczej chodzili od ołtarzyka do ołtarzyka zostawiając kwiaty czy jedzenie do czegoś w rodzaju święcenia. Paliły się tam też świece, niektórzy leżeli … można by powiedzieć krzyżem, ale to chyba nie najlepsze określenie dla tej religii. Dziwnie się czuliśmy wchodząc na „tyły” świątyni, ale ewidentnie było można i ludzie się tam kręcili przeróżni. Coś zmywali, gotowali… było dziwnie. Wyszliśmy stamtąd i poszliśmy na autobus.
Kiedy trafiliśmy do Chinatown było już ciemno. Nie da się jednak ukryć, że nie tego oczekiwaliśmy po chińskiej dzielnicy. Było spokojnie i … nudno. Jedyne, co zasługiwało na uwagę to ogromny święcący smok nad ulicą. To z okazji chińskiego nowego roku – roku Smoka. Naszym celem – choć w sumie nie byliśmy pewni dlaczego – była Bubble Tea. W Polsce tego miejsca dopiero powstają, ale tam to już jest hit. Zresztą…bubble tea powstały w Tajwanie. To mrożona herbata z syropami lub mlekiem i jakimiś żelkami, kulkami tapioki itd. Do tego dostajesz grubą słomkę i .. smacznego!
Wsiedliśmy w metro, zresztą metrem poruszaliśmy się cały dzień i ten sposób wydawał się najszybszy plus naprawdę trudno się w ten sposób pogubić. Czasem poruszaliśmy się jednak autobusem, choć były one dla nas trochę bardziej nieodgadnione, bo z autobusu jednak widać miasto. Wysiedliśmy na Raffles Hotel i stamtąd postanowiliśmy dojść do Mariny. Sam Hotel Raffles, choć jeden ze słynniejszych, jakoś umknął naszej uwadze. Skupiliśmy się na dotarciu do Marina Bay Sands. Chcieliśmy też wejść na górę, a jedynym sposobem była wejściówka do tamtejszego lokalu. Marina Bay Sands, wizytówka Singapuru, to trzy wieżowce połączone „górą” w kształcie łodzi. Centrum handlowe i hotel, Na dachu znajduje się hotelowy 150 metrowy basen, dyskoteka na szczycie i kasyno na dole.
55 pięter niżej, gdy wreszcie udało nam się tam dotrzeć odpoczywaliśmy robiąc zdjęcia i patrząc na codzienny pokaz świateł i dźwięków. Robiło to naprawdę duże wrażenie, szczególnie, że można było przycupnąć na ławce po drugiej stronie rzeki i oglądać, jak światła odbijają się w wodzie, a przez jej cudowne właściwości również dźwięk niósł się nieziemsko. Później przeszliśmy przez centrum handlowe i szukaliśmy wejścia na górę. Byliśmy pewni, że powtórzymy pecha z Kuala Lumpur, więc już nie nastawialiśmy się jakoś bardzo. Im bliżej wejścia do klubu byliśmy, tym bardziej zdawałam sobie sprawę, że jako zwykli turyści jesteśmy ubrani zbyt… lumpiarsko ;)
Minęliśmy w końcu grupkę pań, z których kilka trzymało w ręku karteczkę. Nie wiedzieliśmy co tam było napisane, ale na jednej było ogromne serduszko. Domyślam się, że była to oferta towarzyszenia w na snobistycznej dyskotece na dachu budynku. Wejście kosztowało S$38… za to drink był gratis! Stanęliśmy w kolejce, a gdy przyszła nasza kolej stało się dokładnie to, co przewidzieliśmy. Odpadliśmy za dress code. Wzięliśmy taksówkę do hotelu, w którym padliśmy jak muchy w kilka sekund.
Sentosa
Na śniadanie rano trafiliśmy do restauracji… nie pamiętam co jadłam, ale najpewniej noodle. W ogóle możemy założyć, że każdy posiłek podczas tego wyjazdu to makaron z jakimś dziwnym sosem. Koniecznie tak pikantnym, że nic poza palącym przełykiem nie pozostaje w pamięci. I albo wciskali nam to mimo, że chcieliśmy not-spicy, albo po prostu „spicy” w ich rozumieniu to zupełnie inna liga. Woleliśmy nie sprawdzać.
Gdy kończyliśmy strawę zerwał się tak silny wiatr, że plastikowe stoliki food courtu, w którym jedliśmy zaczęły nam odjeżdżać. Zgarnęliśmy swoje rzeczy i popędziliśmy czym prędzej na autobus. Wiedzieliśmy, że zaraz lunie i woleliśmy zdążyć przed deszczem. Prawie się udało. Autobusem dojechaliśmy do portu (Harbour Front) skąd kawałek dalej była kolejka linowa na Sentosę. Gdy nią jechaliśmy lało i wiało, więc nie byliśmy pewni, czy w ogóle uda nam się dobrze bawić na miejscu.
Sentosa to taki „disneyland” Singapuru. To wyspa relaksu, zabawy, rodzinnych wypadów. Jest tam nawet plaża, które w Singapurze raczej nie ma, bo linia brzegowa jest ściśle przemyślana i zabudowana.
Park rozrywki na Sentosie posiada kilka linii busików, dzięki którym można się przemieszczać po wyspie, by dotrzeć do atrakcji, które Cię interesują. My zaczęliśmy od Podwodnego Świata i pokazu delfinów. Tam pierwszy raz w życiu widziałam różowego delfina (podobno bardzo rzadki).
Później poszliśmy oglądać część akwariową. Nieziemskie stworzenia z całego świata: od rekinów, do których można było wsadzić rękę (ale nie polecali tego :) ), płaszczek, które można było nakarmić, koników i lwów morskich i meduz, ogromnych ryb Arapaima i maleńkich ślimaków skrzydłonogich, którym można było się przyjrzeć przez akwariową lupę. Będąc tam, naprawdę można sobie zdać sprawę z tego jak różnorodny jest wodny świat.
Później jeszcze pokręciliśmy się po plaży i pojechaliśmy pojeździć na Segwayach. Były w ramach pakietu gruponowego. „Tor” jazdy raczej był bez szału. Można było dwa razy przejechać dość wąską trasę. Wcześniej szybkie wprowadzenie i nauka jazdy. Jeszcze wcześniej – kaski i ochraniacze. Cały kosz wymieszanych nałokietników i nakolanników w różnych rozmiarach, kaski od S do XL. Cholerni mali Azjaci… Tata wcisnął na siebie kask i poczuł ucisk i pulsowanie czaszki. Za ciasny. Przejrzeliśmy wszystkie „XL” i wróciliśmy do obsługi z tym problemem. Zapewnili, że kask na pewno się znajdzie. 5 minut później przebieraliśmy kaski z gościem z obsługi, który nawet zasugerował wyjęcie „gąbek” ze środka, ale to spowodowało tylko, że kask był jeszcze bardziej bolesny. Bez kasku nie da rady, bo oni mają regulaminy. Poszliśmy się wykłócać. ;)
Gdy doszliśmy do momentu, w którym uznaliśmy, że chcemy zwrot biletów okazało się, że biletów nie możemy zwrócić tutaj, bo kupowaliśmy je w zewnętrznej firmie. I nie szkodzi, że jutro jest niedziela i nie odzyskamy naszej kasy, a w poniedziałek jesteśmy już gdzieś indziej. Oni nic nie mogą pomóc. Długo rozważaliśmy co z tym fantem zrobić, ale w końcu tata założył tego orzeszka na czubek głowy, wyszukaliśmy nakolanniki na ręce i wszystko prowizorycznie przygotowaliśmy do jazdy. Straciliśmy na tym ok 40 minut. Paweł bardzo się denerwował, bo ze swoimi ochraniaczami uporał się szybko, więc i ja i tata prosiliśmy go o pomoc w zapięciu ochraniaczy na łokcie. A to rzep zły, a to gumka, a to za ciasny, a to nie taki… zapinaliśmy i odpinaliśmy chyba z milion razy. W końcu się zdenerwował „kurde, jak z dziećmi, nie umiecie sobie sami założyć?” po czym pokazywał nam w jaki sposób powinniśmy poradzić sobie sami… Chwilę później, w kolejce, Hindus przed nami również gimnastykował się z zakładaniem…. jego dziewczyna/żona/narzeczona gdzieś odeszła na chwilę i ewidentnie szukał jej wzrokiem, żeby pomogła mu zapiąć. Tata gestem wskazał „daj, ja ci pomogę” i zapiął nałokietnik. Facet grzecznie podziękował i odwrócił się. Wtedy też do kolejki dołączył Paweł i ciągnął temat samodzielności. W tym momencie Hindus znów się obrócił w naszą stronę i poprosił Pawła o zapięcie drugiego nałokietnika. Paweł był tym trochę … zbity z tropu, a my z tatą buchnęliśmy momentalnie śmiechem aż do łez. Później ten sam Hindus na treningowej przejażdżce rozpędził się i wjechał w żywopłot… kilkukrotnie. To była taka Hinduska wersja Jasia Fasoli.
Później poszliśmy obejrzeć maszynę do latania iFly – to taki tunel powietrzny. Z dołu leci tak silne powietrze, że przy odpowiedniej pozycji ciała można się unieść bardzo wysoko. Wymaga to oczywiście treningu. Tata rozważał próbę, ale było kilka zastrzeżeń co do stanu pleców, ramion, rąk, nóg itp., których wszelkie urazy w przeszłości były niewskazane… i na dłuższą metę uznaliśmy, że gdyby się coś stało, to cały miesięczny wyjazd „z głowy” i nie ma sensu ryzykować. Poszliśmy na obiad i zrobił się wieczór. Wróciliśmy kolejką linową do miasta.
Dach Mariny po raz drugi
Nie odpuszczaliśmy Mariny, choć Paweł przewidywał, że to będą stracone pieniądze. Pojechaliśmy do hotelu się przebrać w coś, co bardziej odpowiada ich dress code’owi i do podziwiania widoków na Singapur dzieliło nas już tylko 55 pięter i 38 dolców od łebka. Gdy już się tam dostaliśmy okazało się, że jest głośno i tak tłoczno, że nie ma szans na dobre zdjęcia i oglądanie panoramy miasta. Część tarasu oddzielona linkami – to jakaś prywatna impreza. Poszliśmy po nasze najdroższe w życiu drinki. 95 zł… poprosiłam Mohito, ale okazało się, że Mohito nie mieści się w cenie darmowego drinka. Razem z nami było jeszcze starsze małżeństwo, które też ewidentnie wjechało po to, by zobaczyć te widoki a poza tym cała śmietanka Singapuru. Widać było, że dobrze jest bywać w tym miejscu. To sprawiło, że czuliśmy się tam jeszcze bardziej nieswojo.
Po kilkunastu minutach impreza zamknięta się zrobiła otwarta i mogliśmy już nacieszyć się widokami. To prawda, jest drogo i warto się zastanowić, czy warto. Ja jednak wyznaję zasadę, że lepiej żałować, że się coś zrobiło, niż, że się tego nie spróbowało. Po powrocie do hotelu znowu padliśmy jak muchy.
Johor Bahru
Następnego dnia, po krzepiącym, hinduskim śniadanku wymeldowaliśmy się z hotelu i ruszyliśmy autobusem do Johor Bahru. Johor Bahru to miasto Malezyjskie graniczące z Singapurem i jedyny sposób na przejście granicy „lądem”. Autobus chyba za dolara dowiózł nas do granicy Singapuru i Pan kierowca wyjaśnił nam, że wysiadamy. Na nogach przeszliśmy przez bramki graniczne. Później, na tym samym bilecie mieliśmy wsiąść w obojętnie jaki autobus, który przewiózł nas przez długi most. Znowu wysiadka i znów przejście graniczne. Nie obyło się oczywiście bez wypełniania formularzy. Dostaliśmy wizę na lądową/zachodnią część Malezji i Sabah.
Różnica między Johor Bahru i Singapurem jest ogromna. Przede wszystkim w Johor nie ma już tego napięcia, że samym przebywaniem w tym miejscu pewnie łamię z 1000 przepisów. Oprócz tego jest brudniej, ale ludzie wydają się bardziej wyluzowani. No i jest zdecydowanie taniej. Zapytaliśmy w informacji jak dotrzeć do lotniska. Mieliśmy trochę sprzeczne dane i zaczęliśmy się sprzeczać między sobą co zrobić. Kiedy autobus wysadził nas na jakimś dworcu autobusowym, a z żadnej strony nie było widać lotniska, zrobiło się jeszcze bardziej „gorąco”. Zagadał do nas jakiś cwaniak taksówkarz próbując nas ostro naciągnąć na kasę. Straszył nas, że nie ma autobusów na lotnisko i że zawiezie nas za dobrą cenę. Pewnie wiele osób przylatujących do Singapuru, które w Malezji pierwszy raz są w Johor nabiera się na tę sztuczkę, bo ceny są porównywalne do Singapurskich. My jednak znaliśmy stawki z KL. Dostaliśmy się do miejsca, w którym można było kupić bardzo tanio bilety autobusowe na Lotnisko. Trochę się tam jednak jechało (ok 1h?)…. Za chwilę lecimy na Borneo – główną część wycieczki.
Hej,
Czy istnieje możliwość dostania się na Basen Marina Bay Sand nie będąc gościem hotelowym (za dnia)? Da się wykupić jakąś wejściówkę?
Niestety nie. Kąpać się można tylko będąc gościem hotelu. Dawniej była taka możliwość, ale się z tego wycofali, bo goście hotelowi narzekali. Obecnie można się dostać na dach, ale jest to odgrodzone od basenu.