Ciudad Bolivar
Na lotnisku stanęliśmy w kolejce i jakoś dziwnie się stresowałam. Oczywiście, że się stresowałam, bo przecież Ci ludzie nie mają żadnego powodu, żeby mówić po angielsku – standard! Mieliśmy nadzieję nadać bagaż prosto do Puerto Ordaz, ale okazało się to niemożliwe (bo to inne linie ;) ). Odruchowo dopijałam wodę, ale okazało się, że mogę spokojnie wejść z 1,5 litrową wodą – jak za starych dobrych czasów!
Był jednak problem z czymś innym – Pani coś zaczęła mówić o tax… No tak – do ceny biletu trzeba jeszcze dopłacić podatek wylotowy… 36 BsF / osobę. Tego nie uwzględniliśmy. Np. Przy wylocie z Caracas musieliśmy mieć dodatkowe 200 Boliwarów na osobę. Naczytaliśmy się, że wenezuelskie samoloty latają jak chcą – zwykle opóźnione nawet o parę godzin. Mieliśmy jednak nadzieję, że uda nam się zdążyć na następny lot.
O 14:30 byliśmy już po naszym pierwszym lokalnym locie. Czekaliśmy na lotnisku w Caracas. Piotrek, Arek i p. Ela lecą właśnie do Barcelony (tak, w Wenezueli jest druga ;) ). Od tego momentu podróżujemy w trójkę: Ja, Paweł i Kuba.
Wreszcie przyszedł na nas czas. Siedzimy w samolocie, na wyznaczonych miejscach. Po chwili wszedł pracownik lotniska z krótkofalówką i oglądając po kolei numery rzędów szedł w naszą stronę. Kiedy doszedł do nas zatrzymał się i zaczyna jakąś rozmowę ze stewardessą. Z całej rozmowy słyszymy tylko 6 D i E… 6D i 6E to nasze miejsca!!! Ścisnęło mnie w żołądku – na wszelki wypadek mam nadzieję, że to pomyłka. Poszli dalej. Paweł skwitował, że pewnie chodzi o 16 D i E. Porada: jeśli jedziecie do jakiegoś kraju, znajomość liczebników w danym języku jest nieoceniona.
Wylądowaliśmy w Puerto Ordas. Tam spotkaliśmy kierowcę, który wpakował nas do UNO i miał zawieźć do posady. Jechaliśmy ponad godzinę bardzo dobrą, asfaltową trasą. W końcu daleko za miastem zaczęliśmy skręcać w jakieś zaułki i polne drogi bez lamp. Mieliśmy małego stracha, bo właściwie to mieliśmy tylko uzgodnione, że ktoś nas odbierze, ale ten ktoś oczywiście nie mówi po angielsku i podobno wszystko wie. Z drugiej strony większość naszej kasy już i tak jest w wykupionych wycieczkach, więć dużo na nas nie zarobi.;) Po kilku uzgodnieniach dyskretnie zamknęliśmy drzwi – na wypadek, gdyby zaraz ktoś miał się do nas dosiąść. I chwilę później właśnie stanęliśmy pod naszą posadą. Miejsce, chociaż na odludziu, było piękne. Poszczególne pokoje nie miały numerów tylko symbole zwierząt – takie same jak na kluczach. My dostaliśmy Arę, pokój trzyosobowy. Dalej była oczywiście kuchnia pod daszkiem i bar, stolik i ława. Był tam basen i pięknie zorganizowany ogród. Po kilku piwkach zauważyliśmy, że klimat tutaj jest inny niż do tej pory – jest bardzo ciepło, ale jest wiatr i przeczuwaliśmy, że to być może jedyna okazja do zrobienia prania i tutaj na pewno wyschnie. (mieliśmy zaplanowane, żeby wziąć mniej rzeczy i zrobić sobie pranie w połowie wyjazdu – takie w pralce hotelowej, ale ponieważ później plany trochę się zintensyfikowały, to wyszło na to, że nie ma czasu na pranie). Wisiałam nad umywalką z mydłem do 23, a Paweł rozwieszał. Poszliśmy spać. Rano wszystkie rzeczy wydawały się jeszcze bardziej mokre, niż w chwili, gdy je wywieszaliśmy. Chcąc nie chcąc musieliśmy te rzeczy spakować, bo za chwilę przyjeżdżał po nas kolejny kierowca. Znów na lotnisko. Wpakowaliśmy więc rzeczy do reklamówek i pomyśleliśmy, że jakoś to będzie.
Dojechaliśmy do lotniska w Ciudad Bolivar. To maleńki budynek z restauracją. Mnóstwo ludzi. Przywitał nas jakiś facet i bardzo ładna dziewczyna z agencji Adventure. Poprosili, żebyśmy poczekali w restauracji w trakcie, kiedy oni będą organizować nam lot. Czekając usłyszeliśmy polskie głosy – Sześciu Polaków z Krakowa. Przylecieli na 12 dni i pytali co warto zobaczyć. Kuba się wkręcił i dyskutował z nimi na milion tematów. My poszliśmy obejrzeć samolot Jimmiego Angela, który stał odrestaurowany przed lotniskiem.
Według legend, dogadał się on w 1920 roku z niejakim McCrackenem, że zawiezie go do Południowo-Wschodniej Wenezueli za $5000. Gdy dolecieli na górę Gran Sabana, McCracken wydobył z tych rzek mnóstwo złota. Później Jimmy Angel poświęcił większość życia na poszukiwanie zaginionej Rzeki Złota. Podobno Jimmy miał później obsesję na punkcie góry stołowej Auyán (Auyán tepui). Ta góra w kształcie serca o powierzchni 900km² i wysokości dochodzącej nawet do 2953 m pojawiła się na mapach dopiero po jego odkryciach. Jak podają źródła, pierwszy raz zauważył wodospad w 1933 roku. W 1937 roku poleciał tam ponownie z kilkoma osobami, musieli lądować awaryjnie na szczycie Auyán-tepui. Szli bardzo trudną trasą przez 11 dni, schodząc z góry i mając niewiele jedzenia. Po tych zdarzeniach w Wenezueli Jimmy stał się niemal bohaterem. Odkryty przez niego najwyższy na świecie wodospad (979 metrów) nazwano jego nazwiskiem. Jego samolot leżał na szczycie góry aż do 1970 roku. Wtedy rozebrano go na części i wywieziono wojskowymi helikopterami. Teraz, odrestaurowany jak nówka sztuka stoi tuż przed nami.
Czekaliśmy na samolot około godziny. Wreszcie stwierdziłam, że zacznę rozwieszać pranie zanim nam zakiśnie ;) Ustawiliśmy kilka krzeseł tuż przy oknie, na słońcu i na oparciach wieszaliśmy rzeczy. I wtedy właśnie przyszedł facet, żebyśmy się zawijali, bo lecimy. W samolocie leciało 18 osób. Lecieliśmy ok 50 minut podziwiając widoki. Na lotnisku w Canaimie „przywitał” nas jakiś facet – niezbyt miły. Był tam też sklepik z pamiątkami (z wywindowanymi cenami), kartkami pocztowymi (to jednak da się kupić!) i płaszczykami przeciwdeszczowymi. Ooo, jak dobrze, że wzięliśmy swoje raincoats! Straciliśmy kolejne 40 minut czekając na „jeszcze kogoś” i w końcu zawinęliśmy się w 8 osób i w tym składzie pojechaliśmy do wioski (jakiś kilometr dalej :) ).
Canaima
Canaima to znaczy „dusza diabła” w języku indian Pemon. Można tu się dostać wyłącznie samolotem. W Parku Narodowym Canaima praktycznie nie ma dróg. Jest tu tylko jedna wioska – Canaima. Żyje tutaj ok 1500 osób, głównie właśnie Indianie Pemon. W Wenezueli żyje 26 rdzennych grup. Dopiero wtedy do mnie dotarło, że to przecież nie Hiszpanie i Portugalczycy są tutaj rdzennymi mieszkańcami.
Zawieźli nas do obozu. Tam poinformowali, że nasza ósemka to jedna grupa. Oprócz nas była Niemka Natascha, Irlandczyk Brian, Szwedka Maria i Niemiecko-Rosyjska para, których imion w sumie nigdy nie poznałam. Facet dał nam pół godziny na spakowanie rzeczy na 2 dni. Reszta miała wylądować w bezpiecznym miejscu. Czułam się jak w wojsku i w podobnym tonie tamten do nas mówił. Zastanawiałam się w takim razie co zrobimy z mokrym praniem. Na szczęście udało nam się załatwić, nam pozwolili wywiesić nasze ciuchy – jakaś indianka miała je później zebrać. Uff..
Mieliśmy zabrać trekking sandals (cokolwiek to znaczy), swimming suits, oraz coś ciepłego do spania. Co to znaczy coś ciepłego? Będziemy spać na hamakach pod gołym niebem i tam będzie zimno. Jak bardzo zimno? 23 stopnie. Buchnęliśmy wszyscy śmiechem – chcielibyśmy, żeby było 23 stopnie… – Nie, uwierzcie. Będzie zimno. Postanowiłam uwierzyć. Wzięłam skarpetki, bluzę, długie spodnie i ostatnie czyste rzeczy. Gdy wychodziłam spojrzał na mnie krytycznym wzrokiem – Gdzie Twoje buty?
- no tu. – wskazałam na założone sandały trekkingowe. Były to takie bardziej zabudowane sandały… powiedzmy.
- przecież mówiłem o wygodnych butach trekkingowych… mówicie w ogóle po angielsku?! – zirytował się i poszedł, a ja poczułam się jak idiotka. Widocznie dla mnie „sandals” ma inne znaczenie, niż dla niego, albo nie odczułam przecinka pomiędzy „trekking” i „sandals”.
Na szybko dopakowałam jeszcze buty i już mieliśmy wyjeżdżać… Gdzie jest Kuba?
Kuba poszedł po papierosy… pół godziny temu. Nasz „przewodnik” zaczął się denerwować, że tracimy czas. W normalnych okolicznościach wystarczyłoby do niego zadzwonić, ale w Canaimie oczywiście nie ma zasięgu. Już do tego przywykliśmy. Pozostało więc czekać. Kuba wrócił po jakichś 10 minutach z piwem i fajkami oraz zdjęciami lokalnych dzieci. Wyjeżdżamy.
Po 5 minutach jazdy dojechaliśmy do miejsca, gdzie stała łódź. Tam przywitał nas Hector, nasz przewodnik oraz dwóch wymiataczy łódkowych. Wszystkie nasze rzeczy wrzucono do wodoszczelnych worków. To samo zrobiłam z aparatem – na wypadek przewrócenia łódki, co zdarzało się podobno często. Wystarczyło pół minuty w łódce, a przypomniałam sobie, że nie wzięłam swojej przeciwdeszczowej kapotki. Usiadłam w takim miejscu, gdzie chlapało najbardziej, a wiatr wszystko kierował na mnie. Po 15 minutach wysiedliśmy i mieliśmy przymusowy spacer. Przeszliśmy lądem na inny kawałek rzeki – dowiedzieliśmy się później, że to konieczne, bo jest tam niebezpieczny fragment rzeki. Zjedliśmy kanapki i cali pogryzieni przez muszki puri-puri popłynęliśmy dalej. Nauczeni doświadczeniem usiedliśmy z przodu – po spacerze byłam już prawie sucha. Rzeczywiście nie chlapało tutaj aż tak bardzo, ale za szybko wpłynęliśmy w jedną kaskadkę i przez wielką falę znów byłam cała mokra. Nawet mi przez chwilę przyszło do głowy, że zrobili to specjalnie, bo później perfekcyjnie, przez całą drogę wchodzili w każde zawirowanie rzeki. Płynęliśmy bardzo szybko a pogoda była raczej średnia, więc cholernie wymarzłam. 3 godziny łódką. Znów nas bolały d**y. Za to widoki były niesamowite. Płaskie góry stołowe i gęste, nieprzebyte lasy deszczowe i w końcu również wyczekiwany Salto Angel. Pięknie!
Dopłynęliśmy koło 15, ale tutaj robi się ciemno znacznie wcześniej. Zresztą, chwilę potem zaczęło padać. Gdy wysiedliśmy byłam zauroczona tym miejscem. Wprawdzie to tylko kilka belek i dach, ale te kilka belek obfitowało w hamaki, a drzewa miały piękne korzenie o bajkowych kształtach, pośród których rosły rośliny, które ciężko nawet opisać. Do tego z ogniska dolatywał już zapach kurczaka i poczułam, że jestem bardzo głodna. Zmarznięta z chęcią założyłam długie spodnie i skarpetki. Zanim wyciągnęliśmy nasze pryskadła przeciw komarom Hector zakomunikował, że tutaj nie ma komarów. Bo po prostu, bo to las deszczowy. Później zaproponowali nam, żebyśmy przespacerowali się kawałek, żeby sobie obejrzeć wodospad, ale padało i chmury zasłoniły widok. Przydzielono nam hamaki. Powiem Wam, że te hamaki zaczynały mi się podobać. Można się tak w nich kołysać godzinami. No ale przyszedł czas na wieczerzę i wszyscy zerwaliśmy się do stołu. Oprócz nas były jeszcze grupy 10 i 11 osób – głównie turyści z Europy (właściwie mogłabym nawet strzelić, że wszyscy, ale nie ze wszystkimi rozmawiałam).
Najedzeni i napojeni zaczęliśmy wypełniać sobie czas rozmowami. Dowiedziałam się między innymi, że Brian jest w podróży od ponad miesiąca (albo dwóch?). Owszem, jest z Irlandii ale 7 lat temu rzucił pracę i wyjechał zwiedzać Australię. Znalazł tam pracę i teraz niedawno ją rzucił i podróżuje właśnie po Ameryce Południowej. Timo, na oko 40 lat z Holandii. Pracuje w Polskiej firmie w Rumunii… coś z finansami. Zwiedził już 70 krajów (próbowałam na szybko policzyć ile ja zwiedziłam, ale nie dobrnęłam nawet półmetka tej 70tki). Przechwalali się z Brianem wrażeniami z Peru (Brian świeżymi, Timo – sprzed kilku lat, gdzie można było jeszcze drogę pokonać samodzielnie). Przerwałam im więc pytaniem jak on to zrobił.
- Jak udało ci się zwiedzić aż 70 krajów?
- no wiesz… w trakcie mojego 20 letniego stażu pracy 3 lata byłem bezrobotny.
- I jak się wtedy utrzymać?
- No na przykład raz pojechałem z żoną na rok do Azji. Przez cały rok utrzymaliśmy się wydając jedynie €15000. Do tego wynajęliśmy nasze mieszkanie w Holandii, więc de facto wystarczyło nam €5000.
Zauważył chyba, jak bardzo to jest dla mnie odjechane…
- A Ty czym się zajmujesz?
Niewiele myśląc strzeliłam sobie w stopę: – Robię reklamę internetową.
- Ooo, reklamę internetową… czyli właściwie… możesz pracować z każdego miejsca w świecie? Wystarczy, że jest Internet?
Mogłam mówić, że to bardziej skomplikowane, ale w rzeczywistości jest to skomplikowane wyłącznie dla ludzi, którzy chcą sobie to skomplikować. I ja raczej chciałam sobie to skomplikować.
Położyliśmy się spać w hamakach. Komary rzeczywiście nie gryzły i to była naprawdę miła odmiana. Zmarzłam w nocy mimo koca, bluzy, skarpetek i długich spodni. Ale tylko trochę. Rano się okazało, że pogryzło mnie coś innego, ale nawet nie chcę wiedzieć co.
Po śniadaniu ruszyliśmy w trekking po drugiej stronie rzeki. Znów przechodziliśmy przez wody, śliskie kamienie, błoto. Na szczęście dość pewnym oparciem dla stóp były korzenie drzew. Po 2 godzinach intensywnego marszu doszliśmy do punktu widokowego, z którego było widać Salto Angel jak na dłoni… gdyby nie chmury. Później zeszliśmy niżej, żeby się wykąpać u jego stóp i powrót.
W obozie byłam tak zmęczona, że nie miałam siły jeść. Spakowaliśmy się i znów do łódki – tym razem powinno być łatwiej, bo z nurtem. Po drodze Hector pokazał nam wyspę Orchidei. Mijaliśmy też spalony kawałek lasu. Spytałam, czy robili coś, aby go ugasić, ale Hector odpowiedział, że nie – deszcz ugasił. To się nazywa wiara w naturę! Z drugiej strony, przy takiej wilgotności, przy takiej ilości rzek to rzeczywiście ogień daleko się nie rozprzestrzeni. Później już mój ulubiony fragment, gdzie nas przymusowo wywalają z łódki i maszerujemy kawałek wśród muszek puri-puri. Wyglądają jak owocówki, ale obsiadają Cię, wygryzają Ci kawałek skóry i wypijają krew. Gdy się je zabiło odpowiednio wcześnie krew tryskała radośnie z tego miejsca i trudno było uwierzyć, że tak małe stworzonko potrafi tak Cię załatwić. Później wszyscy mieliśmy czerwone kropki otoczone różową, większą kropką. Do Canaimy dopłynęliśmy o zachodzie. Dostaliśmy z powrotem nasze plecaki i normalne pokoje z klimatyzacją.
Rano od tej klimatyzacji bolało mnie gardło i czułam się dość kiepsko. Po śniadaniu poszliśmy spacerkiem na plażę. Żałowałam, że jesteśmy tutaj tak krótko, bo to naprawdę „plaża” inna, niż wszystkie. Leżysz sobie na piasku, z widokiem na 3 wspaniałe wodospady, a ze środka jeziora wystają 3 palmy. To raczej nie jest typowy widok. Po chwili dopłynęła nasza łódka. Tym razem z ławeczkami po dwóch bokach. Płynęliśmy na El Sapo, który w tamtych rejonach jest wodospadem najszerszym i … najsilniej płynącym. Można przejść pod nim na drugą stronę.
Później weszliśmy też na górę wodospadu, gdzie rozciągał się widok na lagunę… niezły widok! Po powrocie zjedliśmy obiad – między innymi kasabe, lokalny chleb z juki (bez szału – smakował jak kurz) i pojechaliśmy na lotnisko. Pożegnaliśmy się z Hectorem i, ku uciesze Pawła, wsiedliśmy w 6-cioosobową cessnę – on na miejscu drugiego pilota, cały w swoim żywiole. Widoki stamtąd były nieziemskie. Lecieliśmy ok. 50 minut, ale i tak podróż mnie uśpiła.
Na lotnisku czekał już na nas następny kierowca. Okazało się jednak, że Kuba zgubił telefon – i to najpewniej wypadł mu w samolocie, bo w samolocie robił nim jeszcze zdjęcia. Spędziliśmy tam pół godziny, ale niestety nie pozwolili mu wejść i poszukać samodzielnie. Powiedziano mu, że przeszukali samolot, ale nic nie znaleźli. Wyruszyliśmy w stronę Orinoco. Po drodze starając się złapać zasięg, żeby wysłać smsy, że żyjemy. Znów czeka nas kilka godzin jazdy.
Komentowanie jest zakończone.