Langkawi to już ostatni przystanek naszej wycieczki w Malezji. Już w Polsce byłam pewna, że nie wydarzy się nic niezwykłego, bo zapowiada się 3 dni leżenia. Teraz nie wyglądało to już tak blado… czy uda nam się dopłynąć do Tajlandii tak, jak sugerowali Szwedzi?
Z lotniska do hotelu było dość daleko, a jedyną możliwością dojazdu była … znów taksówka. Na szczęście na Langkawi regulacje cenowe były sterowane przez rząd. Były to ustalenia typu „z tego hotelu do… ” i każdy taksówkarz znał dokładną granicę kiedy wstukuje nowa cena :) Oczywiście nadal zdarzało nam się zatrzymywać taksówki, które miały odmienne zdanie na ten temat, ale przynajmniej mogliśmy świadomie odmówić.Droga do hotelu trochę mnie przerażała… wyglądało to jak polska wieś. Mijaliśmy podmokłe tereny i długo, długo nic. Od czasu do czasu jakiś hotel, ale generalnie zdecydowanie można uznać, że nasz hotel był na uboczu. Na przeciwko hotelu dwie restauracje: Cactus i USSR, oraz kawałek dalej chińska.
Wejście do hotelu oraz recepcja są dość „otwarte”, choć zadaszone. Tutaj to nic szczególnego, wiele hoteli tak ma. W końcu raczej nie ma tutaj mrozów. Podchodzimy do recepcji. Tam Pani identyfikując naszą rezerwację informuje o drobnej zamianie. Proponują nam, w tej samej cenie, pobyt w studio zamiast w dwóch pokojach. Wyciągnęła przy tym karteczkę z cennikiem i tłumaczy nam, że dostaniemy droższą opcję.
Zgodziliśmy się na tę „ekstra” podmiankę, chociaż pokój taty był bez okna (trochę słabo). Generalnie wiem o co im chodziło. To taki hotel, który miał dwie części – my kupiliśmy w części dalszej, 3 gwiazdkowej, a był niski sezon więc pewnie woleli mieć wszystkich gości w jednym miejscu. Dzięki temu mieliśmy bezpośredni widok na basen, łiii, blisko :) Idziemy zwiedzić teren (basenik ;-) ) a później udajemy się na obiadokolację do restauracji związku radzieckiego ;-)
Tata odkrywa mnóstwo błędów w menu, a ja uczę się cyrylicy – wkrótce mi się przyda. Młody chłopaszek średnio ogarnia zamówienia i wszystko trwa bardzo długo. Paweł zjadł „prawdziwe” mielone. Zamówiliśmy też chleb, ale był paskudny. Generalnie śmialiśmy się z tych dań, bo chociaż nie znaliśmy aż tak bardzo kuchni rosyjskiej, to jednak byliśmy pewni, że wygląda zupełnie inaczej. TO TAK muszą się czuć Azjaci w tak zwanym polskim „Chińczyku” :-)
Następnego dnia robimy sobie dzień luzu, ale jednocześnie nadal zastanawiamy się, jak to sobie wszystko rozplanować, bo jeszcze chcemy zobaczyć parę rzeczy…. no i nadal zastanawiamy się nad Tajlandią. Przy basenie oczywiście gramy w UNO. Idziemy też na plażę, ale jest raczej taka średnia, więc cały dzień spędzamy przy basenie.
Wieczorem postanowiliśmy wybrać się na jedną z ulic, o której słyszeliśmy, że warto i jest to taki deptak i sklepy i stragany, bary i restauracje. W pierwszej chwili rzuciliśmy się na świeże owoce: arbuzy i koktajl z mango. W Polsce marzec, środek zimy i arbuz byłby sporą ekstrawagancją. Spacerując dalej natrafiliśmy na biuro podróży, które oferowało wycieczkę do Koh Lipe – Tajlandzkiej wyspy. Podeszliśmy, wypytaliśmy o ceny i warunki. Wycieczka kosztowała, z tego co pamiętam, jakieś 250 RM / osobę. Generalnie polecano nam dwudniową wycieczkę z hotelem, ale tym nie byliśmy zainteresowani, bo po 1 mamy już wykupiony hotel, a po 2 chcemy jeszcze zahaczyć o Skybridge na Langkawi. Liczyliśmy więc ile godzin spędzilibyśmy tam, ile w podróży i czy w ogóle warto. Żebyśmy mogli jechać rano, to przede wszystkim musielibyśmy pojechać do hotelu po paszport (lub pamiętać dane). Moje miałam zeskanowane w mailu przy sobie, Paweł znał swoje dane na pamięć… ale tata nie, więc wrócić byśmy się musieli. Wyjazd jest ok. 8:30-9:00, przejście graniczne i ogarnięcie ludzi + ok 40-60 minut łódką, więc około 10:30-11:00 bylibyśmy na miejscu. O 16 lub 17:00 trzeba wracać. Do tego jeszcze dochodzi zmiana strefy czasowej. To daje nam 5 lub 6 godzin w Tajlandii. Trochę bez sensu, biorąc pod uwagę, że robilibyśmy dokładnie to samo co tutaj (leżenie bykiem :) ), tylko bez hotelu i basenu. Mimo wszystko byłam napalona na to, bo to było takie spontaniczne i nieoczekiwane. Ustaliliśmy do kiedy mamy czas na podjęcie decyzji (do dzisiaj do 22:00) i czy możemy podesłać dane trzeciego paszportu smsem – możemy.
Spacerowaliśmy dalej, ale tak naprawdę nie interesowało nas wiele.
- To co robimy, jedziemy? Trochę drogo… – powiedział Paweł
- Mi nie zależy, żeby jechać specjalnie, to samo mamy tutaj – dodał tata
- … Ale wiesz Ewa, jeśli bardzo ci zależy, to możemy jechać. Wiem, że się napaliłaś.
- No mi też nie zależy. Mogę jechać.
W tym momencie zachowałam się honorowo: – jeśli wam nie zależy, to mi też nie zależy!
I tak właśnie pomysł Tajlandii odszedł w niepamięć. Pospacerowaliśmy jeszcze chwilę, byliśmy najedzeni arbuzami, więc się nie skusiliśmy, ale sam zapach mówi za siebie – warto spróbować ulicznego grilla:
W końcu nam się znudziło łażenie i postanowiliśmy napić się drinka – w końcu mamy część relaksacyjną. Zupełnie zapomnieliśmy, że może być z tym problem. Na ulicy było cholernie gorąco i … mało rekreacyjnie, więc wymyśliliśmy sobie, że na pewno o wiele przyjemniej będzie siedzieć w jakiejś restauracji przy plaży. Gdy znaleźliśmy jedną taką, okazało się, że nie mają alkoholu… bar bez alkoholu? To tylko muzułmanie mogą wymyślić ;) Ale gość nam powiedział, że tu, kawałek dalej jest bar, w którym jest alkohol.
Szukaliśmy tego miejsca chyba 15 minut ale w końcu nam się udało. Stoliki bezpośrednio na plaży, na której zresztą było już niemal całkowicie ciemno. I tak fajnie. Zamówiliśmy whisky (jakiś sikacz!) i sziszę. Okazało się, że szisza to tutaj oddzielny biznes gościa, który chodzi między kilkoma barami. Pogadaliśmy trochę z nim o życiu i o jego planach na przyszłość, ale niezbyt wiele z tego zapamiętałam…
- Ewa – powiedział Paweł patrząc na zegarek – za 10 minut zamykają biuro podróży. Ostatnia szansa. Jedziemy do tej Tajlandii czy nie?
- Skoro tak stawiasz sprawę, to jedziemy! – pociągnęłam prowokację razem z jabłkowym dymkiem sziszy. Nie byłam jeszcze do końca świadoma tych słów.
- Tak?
- No tak!
Na szybko ustaliliśmy, że tata zajmuje się piciem drinka i pykaniem fajki oraz pilnuje naszych zbędnych rzeczy. My wzięliśmy portfele i iPada z kopią paszportu z maila i pognaliśmy co sił. 10 minut. Zdążymy albo nie zdążymy i cały plan na jutrzejszy dzień zależy od tego. Uwielbiam zdawać się na los w takich sytuacjach.
Nie zdawaliśmy sobie sprawy jak daleko od tego miejsca zaszliśmy… wparowaliśmy tam za 5 dziesiąta.
- Paweł, to na pewno tu?
Gość już nie stał na zewnątrz, więc weszliśmy do środka. Ku naszemu zdziwieniu wewnątrz za biurkiem stała jakaś kobieta.
- Rozmawialiśmy tu wcześniej z takim Panem … gdzie on jest? – nie chcieliśmy na nowo uzgadniać ustaleń, jeszcze by się nie zgodziła na przesłanie danych smsem..
- Nie ma…a o co chodzi?
- Chcemy jutro płynąć do Tajlandii
- No tak, prom do Tajlandii..
- Nie, nie prom… speedboat…
- My nie mamy oferty na speedboat.
Wybiegliśmy. To jednak nie tu! Gdy dotarliśmy na miejsce było 2 minuty po dziesiątej, ale – uff – jeszcze tam był.
- Przepraszamy że tak późno… zdecydowaliśmy się!
- Ooo, to świetnie! Wejdźmy do środka.
Całe formalności zajmowały nam bardzo dużo czasu. Najpierw wypisywanie danych dla 3 osób z paszportu (dane taty te, które pamiętam), później problemy z płatnością kartą kredytową – bo Visa ma 3% za przewalutowanie, a Mastercard nie ma, blah blah blah. Ta druga to w naszym przypadku pre paid, na którym mamy nadzieję, że jest jeszcze odpowiednio dużo kasy – wszystko zależy od kursu i okazuje się, że nie ma. Na szczęście jest Wi-Fi, więc próbujemy wpłacać, ale kasa nie dochodzi, czekamy… czekamy. W końcu decydujemy się na płatność Visą, żeby już nie trzymać tych ludzi po godzinach, poza tym tata pewnie nie wie co się dzieje. Wszystkie formalności udaje nam się załatwić do 22:35. Wychodząc w drzwiach mijamy dwóch gości, którzy zaczynają od wejścia „Witam, jesteśmy zainteresowani wycieczką…”. I wtedy patrzę na zegarek jeszcze raz, uważniej. Jest 21:35 a do zamknięcia zostało jeszcze 25 minut. Widocznie ta Tajlandia była nam pisana. :-)
W hotelu szykujemy się na jutro (sms z danymi z paszportu, ręcznik, krem do opalania, stroje kąpielowe, parasolki – tym razem na wypadek zbyt dużego słońca) i idziemy spać.
Rano odbiera nas spod hotelu gość, który się przedstawia jako szef tego biura podróży – to Tajlandzkie biuro a to Malezyjskie tylko odsprzedaje wycieczkę. Gość wygląda dla nas dość ekstrawagancko – ma na sobie białe, lniane wdzianko – przypominające kimono i długą brodę zaplecioną w warkoczyki. Z nim dojeżdżamy do miejsca, gdzie stoi już więcej osób. Tam obklejają nasze paszporty jakimiś różowymi naklejkami – to oznaczenie dla nich jaką wycieczkę kupiliśmy. Później jedziemy na „przejście graniczne”, absurdalnie jest ono w zupełnie innym miejscu niż port. To działa tak, że małe porty nie mają przejść granicznych, więc odprawa odbywa się w innym miejscu. Później całą wycieczką do portu. Tam też trochę czekaliśmy zanim nas zapakują do łódki.
Płyniemy. Włosy targa mi wiatr, a słońce świeci tak mocno, że w połączeniu z wiatrem trudno jest oglądać to, co się dzieje za burtą. Mimo wszystko nastaje pewien moment, w którym nagle nijakie i mętne wody zamieniają się w piękny błękit, a otaczające nas lądy stają się jakby… bardziej malownicze. Oczywiście Langkawi nie można niczego zarzucić, ale… w porównaniu do Koh Lipe widać różnicę.
Na miejscu przewodnik tłumaczy nam, że zabierze nasze paszporty i w czasie naszego pobytu tutaj oni załatwią wszystkie formalności. Można sobie w tym momencie wyobrażać rzeczy najgorsze. Brak paszportu. Wszyscy jednak oddają bez zająknięcia. Wymieniamy też pieniądze na Bahty i omawiamy mapkę Koh Lipe.
Z jednego końca wyspy na drugi można podobno przejść w 10 minut. Dostajemy informacje gdzie są najlepsze punkty do nurkowania. Jemy śniadanko (kuchnia Tajlandzka jakby… bardziej znośna w porównaniu do Malezyjskiej, ale obowiązkowo noodle :) ) tata decyduje się wypić kawę, chociaż od razu wiadomo, że to będą szczyny. Później idziemy wypożyczyć maski z rurkami. Cały komplet (z płetwami) kosztuje 50 Bahtów, czyli około 5 zł. Nie chcieliśmy płetw.
- W którym hotelu mieszkacie?
- Oj, nie mieszkamy w żadnym hotelu tutaj…
- Aha, przypłynęliście dzisiaj i wracacie wieczorem?
- Dokładnie tak.
- Ok, to muszę mieć Wasze imię, w ramach zabezpieczenia
- Ewa – wybraliśmy moje, bo chyba najmniej skomplikowane.
- Uważajcie na te maski, bo to bardzo dobre maski, które nadają się też do nurkowania z butlą.
I ot, całe formalności z wypożyczania maski.
Postanowiliśmy zacząć od nurkowania na skałkach niedaleko „portu” (chociaż port tam to bardzo hucznie napisane, bo łódki cumowały przy plaży. Za godzinę ruszymy gdzieś dalej.
Usadowiliśmy się w cieniu, bo byliśmy już trochę przypieczeni po wczoraj. Paweł został pilnować rzeczy, a ja z tatą poszliśmy ocenić widoki pod poziomem morza. Nie zdążyliśmy się zbytnio oddalić a już tata machał do mnie i krzyczał, żebym podpłynęła.
- Co jest?
- Popatrz no tu, bo chyba nadepnąłem na jeżowca – powiedział i wynurzył stopę z wody
Chyba??? Chyba? Z nogi wystawało ze 30 czarnych igiełek. Próbowałam je wyciągać, ale po 1 oboje unosiliśmy się na wodzie, a po drugie igiełki były tak kruche, że nie dały się nawet dobrze złapać.
- Wyjdźmy na brzeg, mam chyba pęsetę. Przy wychodzeniu pourywało się większość z nich, ale oczywiście pęsetą też nie byłam w stanie nic wyciągnąć.
Tuż obok była budka strażnicza, a w niej stał żołnierz z karabinem. „Royal Navy” – tak wynikało z napisów na łódce. Żołnierz pilnował jakiejś drogi. Nieśmiało podeszłam do niego i próbowałam tłumaczyć co się stało, ale nie wiedziałam jak i byłam nieco spanikowana. W tym czasie dokuśtykał tata, urywając przy tym ostatnie wystające igiełki. Pokazał stopę. Żołnierz jęknął, cmoknął i zdecydowanie powiedział „chodź”, po pół sekundzie wrócił się i wziął karabin ze stróżówki
- Odstrzeli Ci nogę i będzie z głowy – zażartowałam.
Żołnierz usadził tatę na ławce w pobliskim mini-barze. Od razu przyszło tam dwóch innych Tajów, ocenili sytuację i rozdzielili obowiązki. Po chwili na stole leżały już narzędzia „chirurgiczne”. Obejrzeli nogę, polali spirytusem i gość zaczął przy niej majgać pęsetą. Powyciągał co się dało, wręczył mojemu tacie „listek” białych tabletek i powiedział, żeby brać maksymalnie dwie dziennie, jeśli będzie bardzo boleć. „Za dwa dni będzie lepiej” ocenił i powiedział, że igiełki same wyjdą. Dopytaliśmy tylko, czy tata może pływać. Później spytaliśmy ile mamy mu zapłacić – o nie, nie, nic!
- Co Ci właściwie przyszło do głowy, żeby stawać tam? – zapytałam. Okazało się, że tatę fala zniosła na skałki i nie miał za bardzo wyjścia.
- Musiałem mieć strasznego pecha, przecież tam nigdzie nie było jeżowców.
Ta… nie było. Jak później popłynęłam dalej to widziałam jeżowca na jeżowcu – po prostu zaczynały się od tego właśnie miejsca :-) Znajduję kolejny powód, dla którego warto jednak brać płetwy.
Tata darował sobie nurkowanie na jakiś czas i popłynęłam z Pawłem. Widoki pod wodą były nieziemskie. Miriady małych i dużych ryb, płynących samotnie lub w ławicach, a do tego różne stworzenia, których nie jestem w stanie określić. Kolorowo.
Wynurzyłam się, gdy poczułam coś dziwnego i chłodniejszego na plecach. To deszcz. Nasze rzeczy (w tym aparat, telefony i dokumenty) leżały na ręcznikach na plaży, a tata siedział dużo wyżej na ławce. Żeby nie musiał chodzić wyszłam na brzeg i zawinęłam rzeczy i mu je podałam. Padało coraz bardziej i faceci z baru zaprosili tatę pod daszek. Ten bar to chyba był – tak obstawiamy – jakiś Klub Żołnierza.
Nieco później do brzegu dopłynęła motorówka, również z napisem „Royal Navy”. Wyszedł z niej jakiś wyluzowany gość niosący skrzynkę pełną… owoców morza i ryb. Były tam kraby, kalmary, ogromne krewetki, jeszcze większy ślimak i jakieś ryby. W końcu na ląd przywołał mnie piękny zapach grilla. Nasi nowi znajomi rozpalili „grill” stworzony z połówki metalowej beczki (chyba po jakiejś benzynie) i siatki, z której najpewniej robione są płoty.
Wszystko to, surowe, prosto z morza wrzucone na ruszt. Chwilę później podstawiono mi talerz z kalmarem przed nosem i podsunięto sos. Przestraszyłam się, bo moje kubki smakowe jeszcze nie akceptują owoców morza. Wiedziałam jednak przez cały ten czas, że Malezja jest najlepszym miejscem na próbowanie owoców morza. Podsunęłam tacie talerz i dał nam spróbować. Bleeeee, kalmar jest ble.
Gość spróbował jeszcze raz – to może krewetka? Podsunęłam drugi raz talerz tacie, a on szczęśliwy zaczął krewetę obierać. Krewetka znośna ale bez rewelacji. na wszelki wypadek podarowałam sobie pikantny sos :) Nasi nowi przyjaciele nie mówili zbyt dobrze po angielsku, więc nie mogliśmy ich zabawiać rozmową… – Freelance, Freelance – powiedział jeden z nich i pokazywał na grilla w geście „częstujcie się”. Podziękowaliśmy grzecznie. Chcieliśmy też odwdzięczyć się piwem, ale każdy z nich wskazał nam, że już jedno dzisiaj „pękło” i więcej nie. Później przyszło jeszcze dwóch albo trzech chłopaków z dziewczynami, porwali kilka smakołyków z grilla i poszli sobie gdzieś dalej. My spróbowaliśmy jeszcze kraba (mniam). Później nasz kolega od Freelance’u zaczął skręcać tytoń w takie słomki (a nie bibułki papierowe jak u nas) i częstował nas też.
Spojrzałam na zegarek. Za 40 minut kończy się nasz dzień w Tajlandii, a my nadal jesteśmy przy porcie. Nie żałowaliśmy, że tu zostaliśmy. Żałowaliśmy jedynie, że tak krótko. Gdy zapytałam później tatę, co wspomina najlepiej z tego wyjazdu, powiedział mi, że jeżowca, bo gdyby nie ten mały wypadek, nie spędzilibyśmy pewnie tak fajnego dnia z tymi ludźmi i nie spróbowalibyśmy najbardziej świeżych owoców morza, jakie tylko można jeść.
Budzimy się w nasz ostatni dzień na Langkawi. Dzisiaj tata wylatuje w południe do Singapuru, my wracamy do Kuala Lumpur i mamy tam już wykupiony Tune Hotel tuż przy lotnisku. Jest trochę nerwowa atmosfera, bo nie możemy się dogadać co do tego co chcemy zobaczyć a czego nie. W końcu, dość późno, wyruszamy na Sky Bridge.
Sky Bridge to atrakcja Langkawi. Wjeżdża się kolejką linową na górę i tam, między dwoma szczytami gór zawieszony jest mostek. Kolejka była ogromna. Gdy doszliśmy do bramek z biletami powiedziano mi, że nie mogę wejść z wodą mineralną. Dlaczego? Stawiam, że dlatego, że na górze sprzedawali swoje wody. Ci, którzy mieli wody schowane w torebkach i plecakach mogli je spokojnie wnieść. W połowie drogi była przesiadka na drugą kolejkę liniową i mały taras widokowy. Nad nami zaczęły się zbierać czarne chmury i po chwili zaczął kropić deszcz. Wjechaliśmy drugą kolejką na górę. Tam czekała na nas tabliczka:
No kurde!! Bez przesady. Spytaliśmy obsługę – to przez deszcz, ale jak za 10 minut przestanie padać i nie będzie ślisko, to otworzą. Czekaliśmy tam, ale padało coraz bardziej. No trudno. Chyba tam nie wejdziemy. Po 20 minutach postanowiliśmy zjechać na dół. Padało tylko tam na górze, więc po chwili znów było cholernie gorąco. Rozważaliśmy jeszcze farmę krokodyli, ale show było albo o 11:15 albo 11:50 (taksówkarz mówił dość niewyraźnie i przytakiwał niezależnie od wersji „eleven fifteen” czy „eleven fifty”), więc już byśmy się nie załapali. Postanowiliśmy wracać do hotelu. Nie mieliśmy już pokoi, ale do dyspozycji gości była łazienka. Tata się naszykował, przebrał na polskie mrozy i pojechał na lotnisko. My natomiast przebraliśmy się w kostiumy i poszliśmy poleniuchować na basenie. To były ostatnie chwile cudownych wakacji, ciepłego słońca i beztroski… i spalonych pleców, oczywiście. Padł mi telefon, gdy chciałam zadzwonić do taty, ale postanowiłam, że naładuję go już na lotnisku. Chociaż trochę się stresowałam, bo chciałam dostać potwierdzenie, że tata dojechał. Później idziemy do pokoju kąpielowego i przebieramy się na wyjazd. Lada chwila musimy wyjeżdżać. Zamawiamy taksówkę, zgarniamy plecaki. Mamy lot o 20:50.
- Paweł, sprawdź czy nie dostałeś smsa – zaczynam się stresować.
- No tak, mam smsa, ale to z rana – zapomniałem go sprawdzić. – Odpowiedział patrząc na telefon
- O kurwa. – skomentował po chwili, jego spalona twarz zaczynała blednąć, a jego mina nie oznaczała nic dobrego. Spodziewałam się wszystkiego.
- Co jest?
- To sms od Air Asia, że nasz lot został odwołany.
- Haha!
- Poważnie! – Paweł pokazał mi telefon. Patrzę i nie dowierzam. Odwołali nasz lot i kazali nam być o 17:45. Jest przed 19:00.
Zastanawiamy się co teraz mamy zrobić. Czy oni w ogóle mogli nam wysłać takiego smsa w dniu wylotu? Postanowiliśmy udawać, że nigdy go nie dostaliśmy. Na lotnisku byliśmy o 19:00, loty do Kuala Lumpur były o 19:30, 19:50 i później po 21. Naszego nie ma. Na informacji okazało się, że nasz lot został przesunięty na 21:25. Jak to, to nie na 17:45 ? Nadaliśmy bagaż i poszliśmy coś zjeść. Podłączyłam też wtedy telefon i odebrałam SMSa od taty:
Mam opóźnienie. 17:45. Bagaż nadałem. Opłat nie ma.
I wtedy wszystko stało się jasne. Przy rezerwowaniu biletów dla taty też podaliśmy telefon Pawła jako kontaktowy. Ta informacja dotyczyła lotu taty opóźnionego o godzinę…. Mieliśmy tylko nadzieję, że tata bez problemu zdąży la lot w Singapurze.
Gdy wylądowaliśmy w Kuala Lumpur dostaliśmy smsa od taty, że siedzi już w samolocie do Europy. Nas od powrotu dzieliła już tylko jedna z krótszych nocy w hotelu niedaleko lotniska. Nie mogliśmy uwierzyć, że miesiąc minął nam tak szybko.
Do Londynu lecieliśmy w dzień, więc podziwialiśmy super widoki za oknem. Podobnie jak wiele osób.
- Przepraszam, gdzie teraz jesteśmy? To Europa? Azja? – zapytał jeden Azjata, gdy przelatywaliśmy gdzieś między Polską a Niemcami.
- To Europa. Gdzieś w okolicach polsko-niemieckiej granicy.
- Europa? Naprawdę? Przecież tu nic nie ma!
Ewunia dobry ten blog