Spakowałam śpiworek, skarpetki i bluzę. Widać już brzeg i za chwilę dotrzemy na miejsce do Kota Kinabalu – stolicy regionu Sabah.
Gdy wysiadłam, nagle uderzyło mnie przyjemne, gorące powietrze. Byłam tak przemarznięta od klimy, że było ono naprawdę przyjemne. Oczywiście tylko przez jakieś 2 minuty, a później robiło się znów zbyt gorąco. Słońce ostro prażyło, było coś koło południa.
Podeszliśmy do dwóch dziewczyn z chustami na głowie (tutaj to normalne) i zapytaliśmy jak się dostać do centrum. One zaczęły coś stękać, spoglądać na siebie z niepokojem i w końcu jedna powiedziała „chodźcie, pokażę Wam”, pożegnały się i poszły. To niesamowite, że ludzie mają tak mało wiary w nas – jakby trudno było wskazać konkretny przystanek, konkretną linię w którą mamy wsiąść. A może to jest właśnie ta życzliwość Azjatów, o której tyle słyszeliśmy. Poproś ich o coś i wiedz, że nie odmówią? Dziewczyna wsiadła z nami do autobusu i pomogła nam kupić bilety. Gdy wysiadała powiedziała że mamy wysiąść na następnym postoju. Podziękowaliśmy jej – najwyraźniej i tak po prostu tędy jechała. Wysiedliśmy. Idąc wzdłuż tej ulicy dochodziliśmy do Waterfront z największą ilością hoteli. Po drodze jednak zauważyliśmy McDonaldsa. To było dla nas świetne miejsce. Miało klimę, miało wi-fi. Wstąpiliśmy więc na śniadanko i przeszukiwaliśmy ofertę hoteli. Nie chciało nam się łazić – może na booking będzie jakaś dobra promocja. Dosiadł się do nas w końcu jakiś gość. Trudno nas nie sklasyfikować jako turystów, biali, otoczeni plecakami, z przewodnikami. Opowiadał o tym, że jest przewodnikiem jakbyśmy chcieli, to on bardzo chętnie… ciężko było mu przekazać, że raczej nas to nie interesuje, a produkował się przez ok 30 minut. W końcu zostawił nam swoje dane na serwetce i prosił o kontakt, gdy będziemy zainteresowani. No dobra, nie zaszkodzi wziąć namiar. Jednak nasze plany były zbyt daleko Kota Kinabalu, żeby mogły go zainteresować, a jego ceny były zbyt wysokie, by mogły nas zainteresować.
Chodziliśmy po Kota Kinabalu i szukaliśmy hotelu. Jak zwykle wszystkie były pełne albo drogie. Zajrzeliśmy do kilku backpackerskich hoteli polecanych przez LP i gdy one okazały się być pełne skorzystaliśmy z planu B – hotel znaleziony w Booking w McDonaldsie. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy – hotel był położony daleko od tego hotelowego centrum, ale dzięki temu stosunek ceny do jakości był bardzo zadowalający. Uznaliśmy, że i tak nie zabawimy tu długo, nie będziemy wybrzydzać co do miejsca, bo znów stracimy na to cały dzień. Była niedziela, więc, jak się okazało, i tak było już za późno na Muzeum czy Meczet (główne atrakcje Kota Kinabalu). Poszliśmy więc na plażę, napić się imieninowego piwka i po prostu się nacieszyć tą pogodą, tym powietrzem i brakiem większych zmartwień niż wygrana w uno i kto ma ją zapisać. Na plaży było tylko kilka osób, w tym para turystów leżała z głową na plecakach i czytała książkę. Właściwie leżeli tak bez ruchu aż do zachodu. A tuż przed zachodem zaczęło się tu robić tłoczno. Zaczęła grać muzyka na żywo, stoliki wypełniły się ludźmi, na plaży też były tłumy – wszyscy oni czekali na zachód słońca. To niesamowite, że taka codzienność przyciąga takie tłumy na całym świecie. Było już ciemno, gdy zaczynało kropić i pojechaliśmy taksówką do hotelu.
Sandakan
Następnego dnia wstaliśmy wcześnie, żeby zdążyć na dworzec autobusowy na 9:00, następny autobus o 12:00. Bilet 43RM. Jedziemy do Sandakanu. Śniadanie jemy na dworcu. Jak zwykle noodle. Oczywiście na miejscu okazuje się, że autobus jest o 11:30. Jesteśmy już przyzwyczajeni do tego, że nikt nic nie wie. Ba, nawet na rozkładzie przy kasie są inne godziny, niż w rzeczywistości.
Autokar był prawie pełny. Tuż obok nas usiadła garstka osób, których ciche rozmowy przypominały język polski. To Czesi. Dopiero przyjechali. Było ich chyba pięcioro. Droga do Sandakanu jest dłuższa, niż myśleliśmy i wiedzie przez góry. Po drodze leje deszcz. Oglądaliśmy film, który puścili – z angielskimi napisami – całkiem dobry o jakimś najeźdźcy w Azji. W połowie drogi zatrzymaliśmy się – gdzieś w górach. Był tam targ z owocami, mini foodcoart, oprócz tego obleśna toaleta bez umywalek i inne takie.
Podróż dłużyła mi się niemiłosiernie. Gdy dojechaliśmy, to już się ściemniało, więc jechaliśmy pewnie ok 6 godzin. Standardowo – autobusy stawały poza miastem, wiedzieliśmy jednak dokładnie skąd odjeżdża autobus i ile kosztuje (ok 1 RM :) ). Czesi popatrzeli na nas jak na idiotów, gdy im powiedzieliśmy, żeby nie przepłacali za taksówkę i pojechali z nami autobusem. Mieliśmy autobus z klimatem i był Pan „kasownik”, który wisiał praktycznie na zewnątrz otwartych podczas jazdy drzwi.
Wysiedliśmy i znaleźliśmy hotel, a później długo rozmawialiśmy o możliwości zorganizowania wycieczek. Mieliśmy nadzieję na wyspę żółwi, chcieliśmy też zobaczyć drugi ośrodek orangutanów – największy na Borneo (ale bardziej komercyjny), oraz wycieczkę po Kinabatangan River.
Chwilę później była u nas kierowniczka zaprzyjaźnionej agencji, z którą załatwialiśmy wszelkie szczegóły – zależało nam na tym, żeby załatwić niektóre rzeczy w krótszym czasie. Udało nam się ustalić, że orangutany lepiej zrobić na własną rękę, bo z biura turystycznego po prostu się nie opłaca. Plan był taki, że jedziemy tam rano, czekamy tam na busik, który zabiera nas prosto na wycieczkę po rzece. Tam decydujemy się ewentualnie, czy zostajemy jeden czy dwa dni. niestety opcja z żółwiami się nie udała – to bardzo ściśle strzeżony rezerwat przyrody z jednym … J E D N Y M hotelem i był już pełny w terminie, który nas interesował. Rozważaliśmy dzień później, ale wykalkulowaliśmy, że nie zdążylibyśmy (tam się jedzie w dzień i zostaje na noc – wieczorem żółwice składają jaja, małe żółwiątka biegną do wody – dzieje się magia!). No ale trudno – nie udało się… Nie chcieliśmy tego rezerwować w Polsce, bo nie było wiadomo dokładnie kiedy tam dotrzemy a tu, na miejscu… jakoś za dużo było na głowie, żeby się tym interesować wcześniej.
Po zorganizowaniu sobie planów na najbliższe dni w Sabah poszliśmy na zasłużoną obiado-kolację. Sandakan wyglądał bardzo ładnie, choć było tu trochę pusto. Doszliśmy do portu (chyba), gdzie nad brzegiem morza było mnóstwo restauracji ze stolikami na zewnątrz, z widokiem na wodę. Wzięliśmy kartę, i standardowo wybraliśmy coś nieco „na pałę”. Kelner tłumaczył nam wszystkie te dania, wplatając „actually” zupełnie bez sensu w angielskie zdania. Tak często, że przestałam się skupiać na tym, co chce nam przekazać i liczyłam potajemnie wszystkie „actually”. Kiedy dostaliśmy posiłek, okazało się, że jest mocno taki sobie… Paweł swojego nawet nie ruszył, twierdził, że było coś nie tak z mięsem. Zmyliśmy się stamtąd i kilka stolików dalej zobaczyliśmy wykwintną restaurację. Kelnerzy pod muszką, szwedzki stół, białe obrusy. O… arbuzy! Ja chcę arbuzy (w Polsce był środek zimy). Nałożyliśmy sobie – Paweł obiad, a my desery i zamówiliśmy kawę. Jeszcze nie zdążyliśmy wziąć gryza, a tata dostał „strzał” w czoło z lecącego olbrzymiego karalucha, który wpadł do jego talerza. Obejrzeliśmy się dookoła i zobaczyliśmy, że na podłodze jest ich tu pełno, więc na pewno łażą też po NIE PRZYKRYTYCH tackach z jedzeniem. OBLECHA!
Wyjaśniliśmy, że w takich wypadkach raczej nie ma mowy, żebyśmy to zjedli, spytaliśmy ile się należy, ale w odpowiedzi dostaliśmy tylko „przepraszam” i się zmyliśmy. Pawłowi odechciało się jeść. Poszliśmy jeszcze do sklepu po wodę i przekąski na jutro i poszliśmy spać.
Sepilok – Centrum Rehabilitacji Orangutanów
wstaliśmy późno, dopakowaliśmy graty. Musieliśmy jeszcze wymienić kasę, bo laska z agencji chciała koniecznie gotówkę (wczoraj wieczorem było już pozamykane wszystko). Plan był taki, że zostawiamy plecaki w hotelu, płacimy za wycieczki, jedziemy na orangutany sami. Później przyjeżdżają po nas busem z naszymi plecakami i jedziemy na rzekę.
Ja zostałam w hotelu, żeby czekać na babkę, a tata z Pawłem poszli szukać kantoru. Bardzo długo ich nie było. Kiedy kobieta z biura podróży przyszła mówiła, że będzie nam ciężko zdążyć na autobus, jak się nie pospieszymy, ale chłopaki nie odbierali telefonu. Teraz też dopiero okazało się co z wyspą żółwi – nie zdążymy. Pognaliśmy na przystanek autobusowy (był niedaleko). Stała już tam garstka Czechów, z którymi wczoraj podróżowaliśmy. Pytali czy udało nam się dotrzeć autobusem – hehe. Oprócz nich było jeszcze parę osób różnych narodowości, ale raczej wszyscy Europejczycy.
Autobus nie przyjeżdżał, więc dogadaliśmy się z właścicielem mini busa na rozsądną cenę. Dojechaliśmy na miejsce. Równo przystrzyżona trawka, a za ogrodzeniem las równikowy. Szczerze mówiąc Sepilok nie był tak fajny jak ten wcześniejszy ośrodek – Semengoh niedaleko Kuching. Był zdecydowanie bardziej pod turystów – wiedzieliśmy to. 40 czy 50 osób stało z aparatami i wzdychało nad każdym ruchem orangutanów. Przez to robiło się coraz głośniej, a to je płoszyło. Platformy (do karmienia) były ustawione bardzo daleko od miejsca, w którym ludzie mogli stać, w przeciwieństwie do Semengoh, gdzie Orangutany były „na wyciągnięcie” ręki. Wiadomo – to niebezpieczne zwierzęta i dużą grupę trudniej upilnować. Paweł został robić fotki, a my z tatą stwierdziliśmy, że już nam wystarczy tych jedzących małp i zmyliśmy się na kawę (ble!). Paweł dołączył do nas 20 minut później. Graliśmy w UNO i czekaliśmy na nasz transport – będą za ok 2 godziny. W międzyczasie zerwała się ulewa. Świetnie to wyglądało. Wszystko w momencie zaczęło pływać. Chwilę później po deszczu już nie było ani śladu. Kurcze, spóźniają się. Początkowo to ignorowaliśmy, ale później zaczęliśmy sobie wyobrażać różne scenariusze – wzięli kasę, wzięli plecaki, w których było niemało naszych rzeczy i nie mają zamiaru tu przyjechać. Czas nam się dłużył nieubłaganie.
W końcu, z 20 minutowym opóźnieniem przyszła uśmiechnięta kobieta z kartką z naszymi nazwiskami. Zerwaliśmy się szczęśliwi, że nasze czarne scenariusze nie zostały potwierdzone. Uff. W Busiku już siedziała para Szwedów. Raczej rówieśników taty. Zaczęliśmy standardowe, kulturalne pogaduchy. Gdzie jedziecie, skąd wracacie, co później, co wcześniej, jak Wam się podoba itd. Od słowa do słowa doszliśmy do naszych planów na Langkawi – to ostatni nasz przystanek przed powrotem do szarej, europejskiej rzeczywistości. Ma być 3 dni plażowania. Mamy już nawet hotel.
- Langkawi? Nie jedźcie tam, tam jest brzydko. Niedaleko Langkawi jest już Tajlandzka wyspa, piękna. Tam warto pojechać.
- No tak, ale my mamy już hotel.. poza tym chcemy sky bridge….
Bardzo nie lubię, gdy ktoś gdzieś był i mówi, że tam brzydko i mi odradza. Szczególnie, gdy wszystko już jest zaplanowane. A jak jeszcze to miejsce porównuje z innym, jego zdaniem lepszym… wrr! Szwed wyciągnął swojego iPada. Zobaczcie, tu są zdjęcia.
No – rzeczywiście, zdjęcia robią wrażenie…oglądamy Album „Asien 2010″. Trafiam na jakieś super zdjęcia z góry – co to? – to skybridge.
Wnioski z obejrzenia albumu (i pytań) są takie, że ta Tajlandzka wysepka wygląda fajnie i że może uda nam się wyskoczyć tam na jeden dzień. Dosiada się kolejna para – Niemcy/Bawarczycy. Gość zagaduje nas opowieściami o Hawanie i o tym jak jest zakochany w Kubie. Uprzedza też, żeby najpierw zwiedzić USA, bo później może być z tym problem, jak się ma pieczątki z Kuby. Fajnie się go słucha, ale jestem trochę zła, bo mam duże zaległości w dzienniku i jak ich nie zanotuję w czasie jazdy, to nie będę miała kiedy.
- Jedziecie tutaj na jeden czy na dwa dni?
- na dwa! w jeden to nic się nie zobaczy!
- my na jeden, mamy nadzieję, że uda nam się wszystko zobaczyć. – nie byliśmy jeszcze pewni, ale mieliśmy nadzieję, że tak naprawdę będzie
Kinabatangan
Dojeżdżamy na miejsce. Kinabatangan River. Wita nas jakiś zniewieściały koleś. Zaprowadził nas do naszych pokoi. Na wierzchu ładnie wygląda, ale w środku buda z dziwnym oknem, którego nie da się w pełni zamknąć. To przy rzece więc już wyobrażam sobie jak wyglądam rano, pocięta przez stado komarów. Gdy się okazało, że wszyscy inni mają normalne okna, a my mamy takie, bo chcieli nam dać trójkę załatwiamy sprawę inaczej i lądujemy w dwóch oddzielnych pokojach, z normalnym oknem.
Woda oczywiście zimna, ale mnie to nie przerażało – w Wenezueli była wszędzie zimna woda, ale przy takiej temperaturze to w ogóle nie przeszkadza. 15 minut odpoczynku i jedziemy nad rzekę. Wzięłam ze sobą Muggę, bez niej ani rusz.
Rzeka Kinabatangan to miejsce doskonałe dla wszystkich pasjonatów fauny i flory. Występują tam lasy Namorzynowe – to lasy charakterystyczne dla strefy równikowej. Powstają na płyciznach rzek. W czasie przypływu morze i rzeki przykrywa je tak, że widać tylko czubki koron drzew, w czasie odpływu odsłania się ziemia. To oznacza doskonałe warunki dla wielu zwierząt.
Można tu spotkać makaki (ale to akurat żadne wow), Orangutany i Nosacze (Proboscis Monkeys) – szczególnie samce charakteryzują się ogromnym, pomarańczowym nochalem, Dzioborożce Palawańskie (Palawan Hornbill) – to te ptaki z odjechanym, podwójnym dziobem. Oprócz tego można tam spotkać słonie Karłowate, które sułtan uratował przed wyginięciem, sprowadzając je z Jawy i zasiedlając na Borneo (tu więcej na ten temat). Bardzo chcieliśmy te słonie zobaczyć. Niestety nasi towarzysze, głównie Szwedzi, byli bardzo dobrymi obserwatorami przyrody. Niestety, bo zauważali każdy poruszony liść, krzyczeli – „tam coś jest!” i nasz przewodnik czuł się zobowiązany zatrzymać. „O! Patrzcie! Makaki!” i wszyscy szykują się do zdjęć… no ja pierniczę, co 2 minuty mijaliśmy makaki! Moja cierpliwość była na wykończeniu, gdy przez 15 minut oglądaliśmy gniazdo Orangutana, prawdopodobnie puste, ale ktoś zauważył wystającą z niego rękę. W związku z tym próbowali go spłoszyć jakimiś dziwnymi odgłosami.
Widzieliśmy też kilka węży no i oczywiście Nosacze… piękne stadko! Pokazałabym Wam jak wspaniałe zdjęcia zrobiłam, ale później brakło mi miejsca na karcie i musiałam awaryjnie kasować zdjęcia – zaczęłam od tych rozmazanych… okazało się, że wycięłam w ten sposób świetny filmik. W ogóle wiele zdjęć przez przypadek tak skasowałam. Jedyne zdjęcie jakie nam zostało jest rozmazane, a nos samicy nie jest tak rewelacyjny.
W powrotnej drodze zahaczyliśmy jeszcze o sklepik położony jak większość budynków w pobliżu na palach, 2 metry nad ziemią. Chciałam tam kupić kawę, żeby wreszcie napić się dobrej kawy, ale wyglądała właśnie tak, jak smakowała za każdym razem…. szczawo. Zrezygnowaliśmy. Po powrocie zjedliśmy obiadokolację. Niemcy zmyli się zaraz po kolacji – jutro wracali do kraju. Była opcja na nocne safari. Dodatkowo płatne. Po moich doświadczeniach z nocnego safari podziękowałam. Szczególnie, że było dodatkowo płatne. Później Szwedzi wrócili i się zachwycali jak dużo rzeczy zobaczyli, że nawet jakiegoś dzikiego zwierza i to był chyba tygrys! Mówili, że to był największy nasz błąd, że nie popłynęliśmy.
Ta, jasne! tygrys, później mówili, że puma – mogliby się zdecydować. Miny przewodnika dały do zrozumienia, że tych państwa poniosła fantazja. My w tym czasie rozegraliśmy niezłą partię w UNO i poszliśmy spać. Pobudka o 5, na poranne safari. Jednak kąpiel w zimnej wodzie nie były takie przyjemne. Było zimno, cholernie. Rano także nie mieliśmy szczęścia do zobaczenia słoni. Zabrali nas jednak na jakąś „zatokę”/”jezioro”, gdzie pięknie było słychać wszystkie ptaki świata. Tam można było się zrelaksować i po prostu posłuchać śpiewów. Można, jak się nie ma krzyczących Szwedów – tam! Tam coś jest!
Wróciliśmy, spakowaliśmy się i zjedliśmy śniadanie. Za chwilę wracamy. Szwedzi zostają. Ja się już nie dziwię, że im 1 dzień nie wystarcza. Nam wystarczyło. Było fajnie, ale trochę za mało intensywnie, żeby zostać tu kolejny dzień.
Jedziemy z kierowcą i jego dziewczyną. Pyta gdzie nas ma podwieźć.
- jeszcze się zastanawiamy, damy znać bliżej Sandakanu.
Spojrzał na nas nieco… zaskoczony. Jak to nie wiemy?
Skoro nie jedziemy na żółwie, mamy trochę więcej czasu, bo wylot z Kota Kinabalu dopiero za dwa dni, ale w Sandakanie nie chcieliśmy być, a do Kota Kinabalu czeka nas 6 godzin drogi i … czy my serio chcemy być w Kota Kinabalu? Tak, równolegle z Tajlandią, narodził się pomysł Hong Kongu, ale koniec końców rozważaliśmy dość mocno, żeby odpuścić sobie wykupiony lot i lecieć do Kuala Lumpur 2 dni wcześniej, prosto z Sandakanu. Wtedy był plan, że w Kuala Lumpur jesteśmy tylko kilka godzin i lecimy prosto na Langkawi, bez zwiedzania, ale Kuala Lumpur podobało nam się najbardziej, a tata nie widział go w ogóle. Kiedy gość ponawia pytanie o to dokąd ma jechać pytamy go jak często latają z Sandakanu samoloty do Kuala Lumpur. Pytamy, czy mógłby poczekać, żebyśmy się w tych lotach zorientowali. Zatrzymaliśmy się więc na lotnisku. Tata został z bagażami i kierowcą, my pobiegliśmy wywiadywać się co do lotów. Lot za 1,5 godziny (12:55) IDEALNIE. 380 RM/osoby + ewentualnie bagaż to kwota, którą jesteśmy w stanie zaakceptować za taką spontaniczną decyzję. Biegniemy więc z powrotem do taty i decydujemy się wspólnie. Bierzemy rzeczy, dziękujemy kierowcy i biegniemy do kas Air Asia. Później, jak rasowi pasażerowie lowcostów robimy wszystko, żeby nie trzeba było dokupywać bagażu. Największy problem ma tata, bo miał też największy plecak i najwięcej do niego zapakował, a później jeszcze te maski… Zawsze można jednak na siebie zapakować buty trekkingowe. W takich chwilach przydaje się też bluza z dużą kieszenią, której szczęśliwie jestem posiadaczką i dużo kieszeni.
Udało się. Pędzimy na Gate’a. Mamy jeszcze czas na wypisanie kartek. Szczerze mówiąc bardzo się cieszę na powrót do Kuala Lumpur. Po pierwsze dlatego, że wreszcie idziemy poza planem i to często okazuje się ciekawsze niż próba wypełnienia planu, która w naszym przypadku wiele razy kończyła się wieloma kilometrami na darmo.
Komentowanie jest zakończone.